Żywa puszka Pandory. Poetka, która zawsze była poetą

Czytaj dalej
Fot. Archiwum
Aleksandra Suława

Żywa puszka Pandory. Poetka, która zawsze była poetą

Aleksandra Suława

Sto lat temu słowo „transpłciowy” nie istniało. Mówiło się więc „obłąkany” i zamykano w ośrodkach psychiatrycznych. Taki los stał się udziałem jednego z najciekawszych młodopolskich poetów - Piotra Własta, który urodził się jako Maria Komornicka. O jego losach opowiada Marta Konarzewska - autorka scenariusza opartego na tej niezwykłej biografii, która zwyciężyła w tegorocznej edycji konkursu Script Pro.

W 1907 roku trzydziestojednoletnia Maria Komornicka w hotelu Bazar w Poznaniu spaliła kobiece suknie i uznała się za mężczyznę. Prawda czy legenda?

O tym, że Komornicka wraz z matką zatrzymała się w Poznaniu podczas podróży nad Bałtyk, wiemy ze wspomnień jej krewnej i historyczki literatury Marii Dernałowicz. Jednak czy rzeczywiście Maria spaliła w hotelowym piecu wszystkie swoje suknie? Czy ścięła włosy? Czy właśnie wtedy powiedziała do matki: „Ja jestem Piotr Włast?” Tego żadne dokumenty ani listy nie potwierdzają. Zatem to raczej legenda, ale wiele o tej postaci mówiąca.

Kim była owa postać w 1907 roku?

Cenioną pisarką na granicy załamania nerwowego albo pisarzem na granicy płci. Za nią było kilkanaście lat świetnej literackiej kariery. Już jako szesnastolatka opublikowała w „Gazecie Warszawskiej” minipowieść w odcinkach zatytułowaną „Życie nędzarza” - historię starego człowieka, który zamknięty w maleńkim pokoju, podsumowuje swoje życie. Bardzo smutna rzecz, a do tego napisana w pierwszej osobie, wydawałoby się, literatura zupełnie niepasująca do wieku i płci autorki.

Rzecz cieszyła się sporym zainteresowaniem, zbierała dobre opinie, zadawano sobie więc pytanie: kto to stworzył? I kiedy Komornicka ostatni jej odcinek podpisała „Maria”, w literackim światku zawrzało: Jak to? Taka młoda? Taka zdolna? Dziewczyna? Ale skąd taka dziewczyna? Środowisko ją wessało, zaczęła bliską współpracę z Cezarym Jellentą i Wacławem Nałkowskim, z którymi stworzyła „Forpoczty”, czyli rodzaj manifestu Młodej Polski. Pisała nie tylko prozę i poezję, ale też błyskotliwe recenzje, m.in. „Popiołów” Żeromskiego i „Pałuby” Irzykowskiego, które podpisywała nazwiskiem Piotr Włast.

Była ironiczna, ostra, bez problemu dotrzymywała kroku mężczyznom, rządzącym ówczesną literacką sceną. A oni byli nią zachwyceni. Jellenta nazywał ją „genialnym gnomem w spódnicy”, „żywą puszką Pandory”, pisał, że „iskry wokół siebie rozsypuje”. A temu wszystkiemu oczywiście towarzyszyły plotki, że nie o talent, ale o erotyczne relacje z pisarzami chodzi.

Emancypantka?

Piotr Włast nie byłby zadowolony z takiego określenia. A i Maria siebie nie uważała za emancypantkę, nie ceniła ówczesnych aktywistek. Nie podobały jej się tzw. żurki, na przykład te organizowane przez jej ciotkę, Walerię Marrené Morzkowską, pisarkę i feministkę, a działania brytyjskich sufrażystek, na które napatrzyła się podczas krótkiego studenckiego pobytu w Wielkiej Brytanii, ostro krytykowała. Napisała w tamtym czasie „Raj młodzieży.

Wspomnienia z Cambridge”, zarzucała aktywistkom, że są „mało radykalne”, „babskie” i „szukają mężów”. Owszem, jej zachowanie, pewność siebie, samotne podróże, niezależność mogły przypominać działania ówczesnych emancypantek, jednak motywacja była inna.

Czuła, że bliżej jej do męskiego niż do kobiecego świata?

To było widać nie tylko w stroju czy zachowaniu, ale też w jej twórczości. W swoich wierszach sięgała po męskie zaimki i elementy, które się kojarzą z uwikłaniem, uwalnianiem, odradzaniem: motyw feniksa, splątania, niedopasowanego stroju… Takie odkrywanie tożsamości, powolne dochodzenie do właściwej postaci dobrze obrazuje jeden z późnych wierszy Własta: „Strzyż”. To zapis snu, w którym jest on małym chłopcem, a matka obcina mu włosy i mówi „odrosną, a może wąsy i broda...”. Były i bardziej dosłowne deklaracje: „do pewnego momentu podpisywałem swoje utwory pseudonimem niewieścim”.

Dzisiaj transseksualizm to często kontrowersja. A sto lat temu jak był postrzegany? Jako obłęd?

Najczęściej. Trzeba jednak zaznaczyć, że Włast doświadczył tak jednego, jak i drugiego. O ile transpłciowość była częścią jego tożsamości, o tyle epizody psychotyczne zdarzały się tylko przez krótki czas na początku XX wieku. Złożyło się na nie kilka czynników, począwszy od konfliktu z rodziną, przez neurotyczne małżeństwo, po przepracowanie.

Komornicka, jak wspomniałam, współpracowała wtedy z „Chimerą”, a Zenon Przesmycki wymagał od niej tłumaczeń, recenzji i teoretycznych tekstów, w ilości tak dużej, że Marii brakowało czasu na pracę nad własną twórczością. Emocje, przeczucia obłędu, hybrydalnej tożsamości kłębiły się w niej-nim od lat, a do ich wybuchu doszło podczas pobytu w Paryżu. Maria czytała wtedy w bibliotece romantyczne teksty i w pewnym momencie zaczęła krzyczeć „tonę, tonę!”. Chociaż do dziś nie wiadomo, czy było to objawem halucynacji, czy po prostu głośną lekturą jednego z tekstów, może poematu Norwida „Menego”.

Po tym epizodzie umieszczono ją w klinice. Stamtąd zabrała ją matka, mówiąc, że nad Bałtykiem Maria na pewno odzyska zdrowie. Jednak prawdopodobnie już wtedy chciała poddać córkę leczeniu psychiatrycznemu, które na początku XX wieku polegało na izolacji w bardzo ciężkich warunkach.

To młodzi ludzie protestowali przeciwko skandalicznym zapisom ustawy Gowina, a nie plemienna starszyzna naukowa

Żaden z literackich przyjaciół się o nią nie upomniał?

Piotr by chciał, żeby się upomnieli nie o „nią”, lecz o niego. Jego deklarację, dzisiaj byśmy powiedzieli „coming out”, ówcześni lekarze zaklasyfikowali jako obłęd, którego na początku XX wieku panicznie się bano. „Nieszczęście jakieś się Maryni Komornickiej przytrafiło”. „Marynia oszalała”. „Niestety, jednak obłęd” - powtarzano na salonach, ale nikt nigdy nie odwiedził jej ani w szpitalach, ani później w rodzinnym majątku, w którym w odosobnieniu spędziła resztę - czyli czterdzieści lat - życia.

Sytuacja nie zmieniła się nawet wtedy, gdy jej stany psychotyczne minęły - a o tym, że minęły, dowiadujemy się choćby z lektury listów Piotra, których język jest zaskakująco trzeźwy i konkretny.

Krótkie włosy, strój kawalera, męskie nazwisko - dlaczego nie uznano tego zachowania po prostu za kolejny ekscentryczny wybryk bohemy?

Bo konsekwencja, z jaką Komornicka, czy raczej Włast, trwał przy swojej decyzji, pokazywała, że tu chodzi o coś więcej niż o artystyczny eksperyment. Ona nie była jak George Sand, która „po prostu” nosi spodnie, czy jak sufrażystki, które „po prostu” walczą o prawa wyborcze. Włast mówiąc „nazywam się Piotr i jestem mężczyzną”, zamanifestował tożsamość, a dla ówczesnych, nawet najbardziej wyzwolonych, artystów było to coś, co się nie mieściło w głowie.

Maria publikowała wiersze, podróżowała po Europie i „sypała iskry” na salonach. Piotr mieszkał kątem u rodziny, a jego największą rozrywką było wyjście do sklepu, o ile brat dał mu pieniądze na zakupy. Był szczęśliwy?

Wewnętrznie. Bo pozostał w zgodzie z czymś w sobie, bardzo dla siebie ważnym. Ten kontrast między życiem ikony bohemy a losem społecznego wyrzutka pokazuje, jak silna wewnętrzna motywacja stała za jego „przemianą”. Gdyby to była fanaberia, artystyczny gest czy, jak niektórzy mówią - filozoficzna decyzja o wzniesieniu się ponad płeć - Włast nie wiódłby takiego życia przez tyle lat. Złamałby się choćby po to, żeby znów pracować, znów być drukowanym. Wraz z coming outem popadł bowiem w zapomnienie.

Świadczy o tym fakt, że w 1938 roku Tadeusz Boy-Żeleński, przygotowując leksykon „Młoda Polska. Wybór poezji”, pisał do Kazimierza Czachowskiego z prośbą o informacje m.in. na temat daty śmierci Marii Komornickiej. Tymczasem Piotr zmarł dopiero 11 lat po napisaniu tego listu, w 1949 roku.

A jak ta historia mogłaby wyglądać dzisiaj? Bylibyśmy gotowi na Piotra Własta?

Pytanie - kim dzisiaj byłby Włast? Przecież nie transseksualnym artystą - nie wzbudziłby tego rodzaju kontrowersji. To musiałaby być jakaś skrajnie nienormatywna postać, ktoś, kto idzie w poprzek społecznych oczekiwań. I z taką postawą nie byłoby mu łatwo, bo nieoczywistość zawsze budzi sprzeciw.

Jako społeczeństwo mamy tendencję do binarnego myślenia: albo jest się lewakiem, albo narodowcem, albo hetero albo homoseksualnym, albo Januszem, albo hipsterem, trzeciej drogi nie ma. Ktoś, kogo się nie da wpasować do żadnej szufladki, budzi lęk, więc pewnie i dzisiaj Własta starano by się zepchnąć na margines, gdzieś, gdzie by nie niepokoił, nie kłuł w oczy.

Rozmawiamy tylko godzinę, a już trudno nam manewrować między nazwiskami i płciami. Jak radziła sobie Pani z dualizmem tej postaci, pisząc scenariusz?

Przeczytałam wszystko, co można było przeczytać o Marii Komornickiej/Piotrze Właście, a potem nauczyłam się tej biografii na pamięć, żeby móc w niej mieszać. Najpierw się bałam, że nie będę poprawna politycznie, potem tę poprawność porzuciłam. Pytałam osoby trans, jak się odnajdują w jej/jego wierszach. Przede wszystkim jednak starałam się wyjąć Własta ze współczesnych genderowych i feministycznych ram, tworząc obraz człowieka, który poprzez twórczą ekspresję dociera do prawdy o samym sobie, do czegoś skłębionego, nieodgadnionego. Mam nadzieję, że dzięki temu uda się stworzyć film, który nie będzie ani angedotką, ani publicystyką, ani historią na nutę „Dziewczyny z portretu”.

Czym więc będzie?

Marzy mi się, żeby to był film o tożsamości, poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie: kim jestem jako człowiek? Żeby był to obraz trudny i okrutny, oskarżycielski, pokazujący nam, jaką postać przegapiliśmy i ile przegapiamy dziś, każdego dnia, próbując sprowadzić świat do prostych, czarno-białych kategorii.

Aleksandra Suława

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.