Wrocławscy ratownicy jeżdżą też... do orgazmów

Czytaj dalej
Fot. Tomasz Hołod
Adriana Boruszewska

Wrocławscy ratownicy jeżdżą też... do orgazmów

Adriana Boruszewska

Mówią, że nie mogliby pracować przy biurku od godziny 8.00 do 16.00. Lubią adrenalinę. Kiedy trzeba działać szybko i pod presją czasu. Lubią to nawet wtedy, gdy przez 12 godzin nie mają możliwości, żeby zjeść i pójść do toalety. Spędziliśmy dyżur z wrocławską załogą pogotowia ratunkowego.

Gdybyśmy nie lubili swojej pracy, to nie moglibyśmy być ratownikami - przyznaje 29-letni Kacper Mazurkiewicz, ratownik medyczny z Wrocławia z 8-letnim stażem. Ale gdy pytam, czy od dziecka chciał zostać ratownikiem, odpowiada: - Oczywiście, że nie. Miałem w życiu różne plany, ale plany mają to do siebie, że lubią się zmieniać. W liceum chodziłem do klasy matematycznej, później poszedłem do 2-letniej szkoły dla ratowników. Potem przez trzy lata studiowałem ratownictwo na Uniwersytecie Medycznym. Teraz za nic na świecie nie zmieniłbym mojej pracy - deklaruje.

Zobacz też: Przejazd przez Wrocław karetki na sygnale

Kacper jest kierownikiem dwuosobowego zespołu karetki pogotowia. W ambulansie zajmuje miejsce pilota lub czuwa przy pacjencie. Za kierownicą zaś siedzi Kuba Kłos, 32-latek, ratownik medyczny i kierowca karetki od 7 lat. - Zawsze lubiłem jeździć samochodem i lubiłem też medycynę, więc wyszło na to, że kierowca karetki pogotowia jest dla mnie zajęciem idealnym - śmieje się.

Ratownicy swój nocny, 12-godzinny, dyżur rozpoczynają o godzinie 20.00. W bazie przy ul. Ziębickiej są o 19.30, przebierają się i idą sprawdzić karetkę - czy jest cały sprzęt i wszystkie potrzebne leki. Podczas rutynowej kontroli pojazdu, jeszcze przed rozpoczęciem dyżuru, otrzymują pierwsze zgłoszenie. Jest 19.53. Na sygnale jadą do pacjenta z podejrzeniem udaru. Na miejscu okazuje się, że chory rzeczywiście nie czuje się dobrze. Ratownicy przeprowadzają wywiad z rodziną, bo z pacjentem nie można utrzymać logicznego kontaktu. Mierzą ciśnienie, poziom cukru we krwi, robią EKG, sprawdzają, jakie leki przyjmuje mężczyzna.

- Musimy znać się na wszystkim. Przyjmujemy porody, robimy EKG, sprawdzamy leki, a w sytuacjach zatrzymania krążenia możemy również pacjenta zaintubować - wylicza ratownik, przeglądając jednocześnie leki chorego. - Pacjent to dla nas zagadka, a my musimy być jak detektywi. Gdy przyjeżdżamy do niego bywa i tak, że nie dostajemy historii choroby, a tylko reklamówkę z lekami i po opakowaniach musimy rozpoznać, na co choruje i czy jego choroba ma związek z naszym wezwaniem - tłumaczy Kacper.

Szybkie badanie potwierdza, że starszy pan może mieć udar. Ratownicy zabierają go do szpitala. W karetce zgłaszają to dyspozytorowi. Najbliższy szpital do Uniwersytecki Szpital Kliniczny przy ul. Borowskiej. Dyspozytor jednak mówi, że tam jechać nie mogą, bo SOR przygotowuje się na przyjęcie pacjenta z urazem wielonarządowym. Dyspozytor decyduje, że mają jechać do szpitala przy ul. Weigla. Włączają sygnały i jadą. Na SOR-ze są około godz. 20.15. Okazuje się, że przed nimi pacjentów przywiozły jeszcze dwie inne karetki. Trzeba więc czekać. Jak długo? Nie wiadomo. Dyżurująca neurolog mówi, że nie mają już miejsc na oddziale. Zaczyna się prawie dwugodzinne podpieranie ściany i znaczące spojrzenia w kierunku pokoju lekarskiego, bo przecież pacjent ma udar. Po chwili pojawiają się kolejni ratownicy z pacjentem.

- Teraz cztery zespoły na pięć obsługujących południe Wrocławia i mniejsze miejscowości pod Wrocławiem czekają tutaj. To patowa sytuacja, bo nie możemy zostawić pacjenta przed przyjęciem go do szpitala formalnie i jechać dalej, ale z drugiej strony ktoś w tej chwili może potrzebować naszej pomocy, a my tkwimy tu bezczynnie - zauważa Kacper. To dla ratowników jednak chleb powszedni. Bo na SOR-ach czekają po kilka godzin. Podkreślają, że nie jest tak źle jak na początku tego roku, gdy w kolejce na SOR stali 6 godzin, jednak mogłoby być lepiej. System mógłby działać sprawniej.

- Wiemy, że oni (lekarze - przyp. red) mają dużo pracy, a wszystkie łóżka są zajęte, ale prawda jest też taka, że lekarze mogliby się czasem bardziej zainteresować pacjentem, którego przywieźliśmy - komentuje Kacper.

Tuż przed godziną 22.00 się jednak udało. Pacjent został przyjęty do szpitala, a Kuba i Kacper jadą dalej. - Bardzo często jest tak, że ani razu podczas 12-godzinnego dyżuru nie zjeżdżamy do bazy - mówi Kacper, gdy wyjeżdżają za bramę szpitala… i słyszą kolejne wezwanie. Do pacjentki, która się przewróciła. Na miejscu są po kilku minutach. Okazuje się jednak, że starsza pani wcale nie upadła, lecz cierpi z powodu nowotworu i przerzutów. Pacjentka nie zażyła leków przeciwbólowych przepisanych jej przez lekarza, ale chciała za to, by ratownicy zabrali ją do szpitala i zrobili zdjęcie rentgenowskie. - Niestety, musi się pani udać do lekarza rodzinnego. Nie możemy pani zabrać do szpitala. Jesteśmy zespołami, które przyjeżdżają w razie zagrożenia życia pacjenta - poucza ją ratownik i zaleca, które zapisane przez lekarza leki może wziąć w razie bólu.

Jednak tuż za chwilę ktoś inny pouczy ratowników. Kuba wsiada do karetki, którą zostawił podczas wizyty u pacjentki na sygnałach świetlnych. Przed pojazdem staje podchmielony mężczyzna z piwem i krzyczy: „Ale te światła to moglibyście wyłączyć, bo świecą w okna i ludziom spać nie dają”.

Kuba się irytuje: - Muszę zostawić karetkę na sygnale, żeby nikt mnie nie zastawił, a to się potrafi zdarzyć…

Jak wynika z raportów NIK, 30 procent wyjazdów karetek pogotowia to nieuzasadnione wezwania. Ratownicy do każdego pojechać muszą. Na Kubę jedna z pacjentek napisała skargę, bo powiedział jej, że karetka to nie taksówka.

Pacjenci często wykorzystują karetki jako „przyspieszacz na SOR-ze”, bo myślą, że gdy przyjadą do szpitala karetką, zostaną przyjęci jako pierwsi. Co oczywiście nie jest prawdą, gdyż w szpitalach obowiązuje system triage’u, czyli przydzielania kategorii pacjentom - od pilnych po stabilnych.

- Tu jest problem, bo nas uczono jak ratować życie, a nie jak rozmawiać z pacjentem i wcielać się w rolę lekarza rodzinnego oraz rozpisywać leczenie czy je modyfikować - wyjaśnia Kacper i dodaje, że ma już „stałych” pacjentów. - Jedna pani cały czas dzwoni na 999 i twierdzi, że jest niespokojna, że coś się dzieje. My więc jedziemy. Na miejscu ta pani zaś mówi, że nie może spać. Po czym pyta: „Może napijecie się herbatki ?”.

Chcę wiedzieć, czy Kacper pamięta szczególnie któreś wezwanie.

- Kiedyś pojechaliśmy do orgazmu. Mężczyzna zadzwonił pod numer alarmowy i poinformował dyspozytora, że jego dziewczyna traci przytomność, ma drgawki. Gdy przyjechaliśmy na miejsce okazało się, że dziewczyna siedzi nieco speszona. Jak się potem wyjaśniło, miała po prostu orgazm - mówi z uśmiechem ratownik.

Zdarzają się jednak wyjazdy naprawdę ważne. Kubie w głowie zostało wezwanie do 3-miesięcznego niemowlaka, który się dusił.

- Takiego krzyku kobiety to jeszcze nigdy w życiu nie słyszałem. Tak może krzyczeć tylko matka, której umiera dziecko. Na szczęście udało się nam uratować dziecko - tłumaczy z ulgą Kuba.

Kacprowi najbardziej w pamięć zapadły dwa porody, które odebrał. Niestety, jedno dziecko urodziło się martwe w karetce. - Pacjenci często umierają, jednak staram się o tym nie myśleć i nie liczyć….

Karetka wyjeżdża spod bloku, a dyspozytor znów zgłasza kolejne wezwanie. Tym razem do starszej pani, która straciła przytomność. Po przyjeździe ratowników pacjentka czuje się już lepiej, jednak Kacpra niepokoi EKG. Zapada decyzja, że chora musi trafić do szpitala na obserwację. Znów jadą do szpitala wojskowego przy ul. Weigla. Tym razem w SOR-ze nie ma ruchu. Pac-jentka w nieco ponad pół godziny została położona na jednym z łóżek. Karetka wyjeżdża ze szpitala i jedzie w kierunku bazy na Ziębickiej. Nie ma żadnego wezwania, a po drodze jest stacja benzynowa. Kuba i Kacper chcą kupić coś do jedzenia i picia.

Parkują, Kuba otwiera drzwi… i słyszy, że mają kolejne wezwanie, a więc jadą dalej. Bez przerwy na picie, jedzenie czy pójście do toalety. A są już po ponad czterech godzinach dyżuru.

- Pijemy mało, bo potem nie ma gdzie pójść do toalety - śmieje się Kacper, ale Kuba dodaje: - Kiedyś było mniej wezwań. Teraz, gdy praktycznie co dyżur jeździmy przez całą noc bez przerwy, często pytam się w domu pacjenta, czy mogę skorzystać szybko z toalety. Bo nie mam innego wyboru.

Tak więc 12 godzin spędzają o wodzie i to niewielkich ilościach, bo o jedzeniu nie ma co marzyć.

- Zdarzają się sytuacje, taka jak ta ze stacji, że podjeżdżamy gdzieś, by coś kupić, ale nawet nie zdążymy wysiąść, a już musimy jechać na wezwanie. Ludzie nie są wyrozumiali w tym temacie. Pamiętam, gdy raz zatrzymaliśmy się w McDrive, by kupić coś do jedzenia, na szybko. Wtedy jeden pan zaczął nas filmować. W końcu nie wytrzymałem i go zapytałem, czy on ma w pracy jedną przerwę, w której może coś zjeść. Odpowiedział, że tak. A my nie mamy… Bardzo często ludzie robią nam zdjęcia i komentują, że zamiast pracować, to jemy czy stajemy na pączki. To przykre, bo jeżeli już mamy chwilę, by stanąć i coś kupić, to jest to zawsze po wezwaniu, nigdy przed czy w trakcie. Każda karetka ma swój system GPS i za każdym razem, gdy jesteśmy na mieście, to każde włożenie kluczyka do stacyjki jest rejestrowane, dyspozytor ma podgląd, gdzie i o której w danym miejscu jest konkretna karetka, więc nie możemy pojechać sobie na pączki ot tak i żeby nikt o tym nie wiedział - mówi z niekrywanym żalem Kacper.

- Czasem też zamawiamy pizzę i jemy w drodze, bo to jedyna chwila przerwy. Kiedyś zabezpieczaliśmy miejsce wypadku, nie było ofiar, ale musieliśmy być na miejscu razem z policją i strażą pożarną. Skoro mieliśmy czekać, to rzuciłem hasło, by zamówić pizzę. Podłapali to policjanci i strażacy, którzy powiedzieli, że oni też chcą zjeść. Zamówiliśmy więc 20 pudełek pizzy… na środek drogi - wspomina ratownik.

Około godziny 1.00 w nocy Kuba i Kacper są na miejscu kolejnego wezwania, znów u pacjenta, którego znają. Mężczyzna cierpi na obrzęk nóg, nie może chodzić i mówi, że kłuje go w sercu. Ratownicy robią EKG, sprawdzają historię choroby - w wywiadzie kilkakrotnie podkreślono, że problemy z sercem i wątrobą są spowodowane wieloletnim nadużywaniem alkoholu. Kacper konsultuje EKG pacjenta ze szpitalem przy ul. Weigla i Borowskiej. Mężczyzna nie wymaga pilnej interwencji kardiologa, więc można go odwieźć na internę do szpitala przy ul. Grabiszyńskiej, gdzie był ostatnio leczony.

Takich przepadków ratownicy nie lubią. Okazało się, że pacjent nie wziął leku, który przypisał mu lekarz. Lek odwadniający mógł zapobiec zebraniu się wody w organizmie i problemom z chodzeniem. - Pan wolał wypić piwko. Jak twierdzi - tylko jedno - wątpi Kacper.

Przed godziną 2.00, tuż po przekazaniu pacjenta do Dolnośląskiego Centrum Chorób Płuc przy ul. Grabiszyńskiej Kuba mówi, że ma jedno marzenie - chciałby hot doga ze stacji. Tej nocy ratownicy nie będą jednak mieli przerwy - pojadą jeszcze do nieprzytomnej pacjentki, która będzie musiała trafić na SOR i do schizofreniczki grożącej, że skoczy z okna. Ona zostanie przewieziona do szpitala psychiatrycznego. Trzech pozostałych pacjentów do szpitala nie trafi. Bo nie będzie takiej potrzeby. O 7.30, pół godziny przed końcem dyżuru, ratownicy zjeżdżają do bazy przy ul. Ziębickiej. Po 12 godzinach pracy.

Kacper lubi swoją pracę, ale podkreśla, że ludzie nie zawsze potrafią ja docenić. - Raz tylko pacjent po wezwaniu przyszedł do mnie i podziękował, że uratowałem mu życie. Takie sytuacje to jest naprawdę rarytas.

Po 12-godzinnym dyżurze ratownicy idą odpocząć do domu lub do … kolejnej pracy na 12 godzin. - Jak jest trudny dyżur, to potrafię przyjść do domu i spać do 15.00 - śmieje się Kacper. - Jak dyżur jest bardzo trudny, to kładę się do łóżka i nawet nie biorę prysznica.

Kuba kładzie się dopiero około godz. 12.00. - Mam dzieci, więc mam też obowiązki.

Kacper pracuje też jako dyspozytor w dyspozytorni przy ul. Strzegomskiej, dlatego doskonale wie, jak to jest postawić się w sytuacji, gdy wpływa wezwanie, a dyspozytor nie ma karetek z rejonu, które mógłby posłać na miejsce zdarzenia. Wtedy trzeba szukać ambulansów w całym Wrocławiu.

- Trzeba umieć słuchać. Raz zadzwoniła do nas wnuczka i powiedziała, że jej babcia jest jakaś osłabiona i nie chce jeść. Niby nic poważnego, jednak kobieta na końcu dodała, że z ust babci wydobywa się odgłos podobny do tego, gdy ktoś wsadza słomkę do szklanki z coca-colą i robi bąbelki. Ta ostatnia informacja była najważniejsza, bo ten dźwięk jest charakterystyczny dla obrzęku płuc, który jest bardzo niebezpieczny. Dlatego tak ważne jest, by słuchać zgłaszającego. On zazwyczaj zwraca uwagę na rzeczy nieistotne, a to, co istotne potrafi powiedzieć na końcu lub półsłówkami. Czasem też słyszymy za dużo. Kiedyś po zakończonej rozmowie rodzina pacjenta nie wyłączyła słuchawki i wtedy usłyszałem: „A teraz połóż się do łóżka i udawaj chorego, zaraz przyjedzie karetka”.

Kacper i Kuba starają się, by ich praca nie wpływała na życie prywatne.

- Moja żona nie jest z branży medycznej, więc przychodząc do domu, totalnie odcinam się od pogotowia - przyznaje Kuba.

Żona Kacpra jest związana z ratownictwem medycznym. - Rozmawiamy tylko o ciekawych lub nietypowych przypadkach. Kiedyś byłem u pacjenta, który miał na wszystkich ścianach regały z książkami, inny zbierał broń z całego świata. O takich rzeczach sobie mówimy - dodaje Kacper.

Obaj chcieliby zapewnić przyszłość sobie i swoim rodzinom. Dlatego od środy przychodzą do pracy w czarnych t-shirtach, a na karetce mają zamontowaną czarną flagę. Na znak ogólnopolskiego protestu ratowników medycznych.

- Na Dolnym Śląsku nie jest tak źle, jak w Świętokrzyskim, ale chcemy pokazać społeczeństwu, że nasze płace są za niskie - mówi Kacper i zaznacza, że wielu jego kolegów albo wyemigrowało, albo wolało zostać... rozwozicielami towaru w markecie. Bo pensja jest ta sama, ale bez odpowiedzialności za ludzkie życie.

- Ludzie pytają nas, dlaczego nosimy czarne koszulki. Mówią, że dobrze, że protestujemy. Ale gdy słyszą, że chcemy 1600 zł podwyżki, to już patrzą na nas niezbyt przychylnie. Uważają, że chcemy za dużo, że 1600 zł zarabia pani na kasie w hiper-markecie. Problem jest tylko w tym, że to jest dwa razy po 800 zł brutto. Oznacza to, że wszystkie koszty pracodawcy przerzucone są na pracownika. To nie jest zwiększenie płacy zasadniczej, a jedynie dodatek. Chcemy tego samego, co mają pielęgniarki. Protest nie dotyczy tylko płacy. Walczymy też o upaństwowienie ratownictwa medycznego, tak by prywatne podmioty nie mogły oszczędzać na zdrowiu i życiu pacjenta. Zależy nam również na normalnych warunkach pracy, na umowach o pracę, a nie śmieciowych. Liczymy też na to, że w zespole pojawi się trzeci członek, żebyśmy mogli lepiej i zgodnie z procedurami ratować życie - argumentuje Kacper.

Ratownik medyczny, który pracuje na etacie we Wrocławiu, zarabia 2800 zł albo nieco ponad 3000 zł netto. Ratownik, który w miesiąc przepracuje 220 godzin na kontrakcie, dostaje 5500 brutto. Z tego jednak trzeba zapłacić 1200 zł ZUS-u, 100 zł za księgową i podatek, z czego zostaje około 3400 zł netto.

- Ratownik medyczny musi mieć potężną wiedzę z różnych dziedzin medycyny. Musi zinterpretować EKG, odebrać poród, przeprowadzić reanimację, pomóc potrąconemu, a czasem przekonać kogoś, by nie popełniał samobójstwa. Do tego musimy wiedzieć, jak założyć wenflon czy wkłucie do jamy szpikowej, aby podać leki czy też jak włożyć rurkę do tchawicy, aby za kogoś oddychać, zrobić konikopunkcję, kiedy ktoś ma obrzęk w drogach oddechowych i się dusi, czy też przeprowadzić defibrylację lub kardiowersję, żeby umiarowić serce. Zajmujemy się i noworodkami, dziećmi, dorosłymi i seniorami. Oglądamy śmierć, czasem nam grożą, biją, ludzie na nas krzyczą. To wszystko za tak niskie płace - podsumowuje Kacper Mazurkiewicz.

Adriana Boruszewska

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.