Wrocławianka jako pierwsza Polka na biegunie południowym

Czytaj dalej
Fot. Fot. L. Jasica i P. Kaja_SamotnieNaBiegun.pl
Jakub Guder

Wrocławianka jako pierwsza Polka na biegunie południowym

Jakub Guder

- To nie jest tak, że ja sobie chcę coś udowodnić. Biegun jest ważny, ale najważniejszy jest marsz - mówiła Małgorzata Wojtaczka, gdy wyruszała na biegun południowy. Dotarła do niego po 69 dniach samotnej wędrówki bez wsparcia z zewnątrz. Wrocławianka dokonała tego jako pierwsza Polka i zaledwie szósta kobieta w historii

Biegun południowy ma w sobie jakąś magię. Ma coś, co przyciąga. Antarktyda jest najbardziej niedostępnym, wietrznym, najbardziej mroźnym kontynentem na Ziemi. To duży wysiłek fizyczny, samotność. Duże wyzwanie - to mnie przyciąga do bieguna. To dwa miesiące zmagań ze sobą i z przyrodą - mówiła jeszcze przed wyprawą wrocławianka Małgorzata Wojtaczka, która 25 stycznia, po 69 dniach samotnego marszu, jako pierwsza Polka dotarła na biegun południowy. Przez ponad dwa miesiące pokonała niecałe 1300 km i niemal trzy tysiące metrów różnicy wzniesień.

Urodziła się we Wrocławiu - tu studiowała biologię i tu zaraziła się pasją podróżowania. Współtworzyła Speleoclub Wrocław, z którym przez lata jeździła na wyprawy. Z grotołazami z Wrocławia penetrowała m.in. nowe jaskinie w Picos de Europa w Hiszpanii. Najgłębsza z tych, do których zeszła, to Sistema del Hou de la Canal Parda - jej głębokość to 903 metry. We Wrocławiu poznała Piotra Kuźniara, który dziś jest jej partnerem życiowym i kapitanem jachtu Selma pływającego w rejon Antarktydy. W 2015 roku kapitan wraz ze swoją załogą dopłynął do Zatoki Wielorybów na Morzu Rossa. Żaden inny jacht w przeszłości nie dotarł dalej na południe.

Ich wspólna pasja doprowadziła do tego, że w pewnym momencie postanowili sprzedać drukarnię, którą prowadzili i wraz z przyjaciółmi kupić jacht. Do dziś pływają nim wszędzie tam, gdzie jest zimno.

- Małgosia zawsze była związana z górami, jaskiniami, ze środowiskiem wrocławskich speleologów - tłumaczy Piotr Kuźniar, który był jednym z głównych organizatorów jej samotnego marszu przez Antarktydę. - Ja zajmowałem się żeglarstwem przy Jacht Klubie AZS Wrocław. Pływaliśmy różnymi jednostkami, m.in. jachtem Panorama, którym w 2004 i 2005 roku popłynęliśmy dookoła Ameryki Południowej oraz pierwszy raz na Antarktydę - wyjaśnia.

- Pomysł wyprawy na biegun powstał dwa lata temu, na Spitsbergenie. Byłam na Newtontoppen, najwyższym szczycie Spitsbergenu. Wyprawa trwała trzy tygodnie, była przepiękna i pomyślałam, że warto zrobić coś większego, coś, co będzie trwało dłużej - tłumaczy pani Małgorzata. W między czasie zdobyła też Erbus - największy czynny wulkan Antarktydy (3794 m n.p.m.).

Małgorzata Wojtaczka urodzona w 1965 roku we Wrocławiu. Współtworzyła Speleoclub Wrocław, żeglarka, speleolog. Zdobywczyni najwyższego szczytu Spitsbergenu - Newtontoppen (1717 m n.p.m.); uczestniczka wielu żeglarski wypraw polarnych. 25 stycznia jako pierwsza Polka samotnie dotarła bez pomocy z zewnątrz - na biegun południowy. Podczas 69 dni marszu pokonała ponad 1200 km, ciągnąc za sobą ponad 100-kilogramowe sanki.

Potem przyszedł czas na treningi. Najpierw w Norwegii, a potem w Argentynie i w Chile, skąd Gocha, jak mówią do niej przyjaciele, wyruszyła na Antarktydę.

Koszty organizacji wyprawy były olbrzymie. Same przeloty to ok. 60 tys. dolarów. Pojawili się sponsorzy, ale już w trakcie wyprawy zorganizowano także akcję crowdfundingową, dzięki której udało się zebrać ponad 100 tys. zł.

Na najbardziej mroźny kontynent na Ziemi dotarła olbrzymim, czterosilnikowym Iłem-76, który wylądował na lodowym pasie w bazie Union Glacier. W trasę ruszyła 18 listopada, z miejsca zwanego Herkules Inlet.

„Jak jest słońce, to w namiocie robi się bardzo ciepło i wtedy wszystko schnie. Tak czytałam, ale trudno w to uwierzyć. Na zewnątrz teraz jest minus 15 stopni, a w namiocie miłe plus 5. Nie chodzi o to, że jest bardzo zimno, tak jak przewidywałam: zwykle minus 15-20 C. Ale ciągle wiejący wiatr dodatkowo wychładza. Trudno dobrać ubranie. Z tyłu na plecy świeci słońce aż pot spływa, a z przodu ziąb potęgowany przez zimny wiatr” - relacjonowała po kilku pierwszych dniach wędrówki. Na początku temperatura nie była dużym problemem. Gorsze były szczeliny lodowe. Te mniejsza starała się pokonywać, choć nie jest to łatwe, gdy ciągnie się za sobą ważące ponad 100 kg sanki ze sprzętem, zwane „pulkami”. Inny problem to sięgające trzech metrów „zastrugi”, czyli lodowe wydmy, na które trzeba była najpierw wciągnąć pulki, a potem uważać, by zsuwając się z góry, nie zgruchotały goleni.

Motto wyprawy: Najważniejszy jest marsz

Właśnie za sprawą szczelin i zastrug trasa się nieco wydłużyła, przez co trzeba było zmniejszyć nieco racje żywnościowe - tak, by wystarczyło do ostatniego dnia wędrówki.

„Powoli dopada mnie zmęczenie. Każdy kilometr czuję w kolanach i w mięśniach barków. Śnieg bez poślizgu, 100-kilogramowe pulki i do tego niskie ciśnienia - bo jestem na 2700 metrach, a przy cienkiej warstwie atmosfery na biegunie wrażenie jest jakby na wysokości dwóch Giewontów. Wszystko, o czym teraz myślę, to marsz i coraz krótszy sen. Mało czasu na refleksje i zachwyty. Codzienny rytuał rozbijania i zwijania obozu. Muszę pamiętać o odpowiednim posiłku i ubiorze. Przy wietrze ok. 40 km/h i temperaturze dochodzącej do minus 30 st. C łatwo o odmrożenia” - relacjonowała 19 stycznia.

Najgorsze były ostatnie kilometry i wyścig z czasem - Zbliżała się arktyczna zima i Małgorzata Wojtaczka musiała zdążyć na ostatni samolot, który odlatywał z bieguna południowego. Gdyby jej się nie udało, zostałaby ściągnięta z trasy na kilka, kilkanaście kilometrów przed finiszem. Ostatni etap to był 23-godzinny marsz bez przerwy, tempem poniżej jednego kilometra na godzinę. Na miejscu czekało na nią raptem trzech ludzi. Dotarła na kilka godzin przed startem samolotu. - Wyprawa była na tyle dobrze przygotowana, że nie było jakichś bardzo zaskakujących sytuacji. Tylko raz Gosia weszła w duże pole szczelin, które nie było zaznaczone na mapie. To było niesympatyczne, ale na szczęście wszystko dobrze się skończyło - mówi Piotr Kuźniar. - Szła o 8 procent czasu dłużej, niż zakładaliśmy, więc nie było to jakieś duże przestrzelenie. Jedzenia wystarczyło, chociaż faktycznie - to nie było tak, że na biegunie miała jeszcze zapasu na 10 dni.

Małgorzata Wojtaczka została pierwszą Polką i jednocześnie szóstą kobietą na świecie, która samotnie, bez pomocy z zewnątrz dotarła na biegun południowy.

- To nie jest tak, że ja sobie chcę coś udowodnić. Biegun jest ważny, ale najważniejszy w tej wyprawie jest marsz - mówiła jeszcze przed startem, a na po powrocie już na lotnisku w Warszawie żałowała trochę, że ta przygoda już się skończyła.

Po kilku krótkich wywiadach zaszyła się na dobę w wynajętym w Warszawie mieszkaniu. Musiała odespać cała ekspedycję i ponad 30-godzinną podróż czterema samolotami z Antarktydy do Polski.

- Gosia jest konsekwentna i wytrwała, a do tego ma duży dystans do siebie. To wszystko jej bardzo pomogło - tłumaczy Piotr Kuźniar.

Jakub Guder

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.