Wojciech Plewiński: fotograf jest jak myśliwy

Czytaj dalej
Fot. Wojciech Plewiński
Julia Kalęba

Wojciech Plewiński: fotograf jest jak myśliwy

Julia Kalęba

Wojciech Plewiński, legendarny fotograf „Przekroju”, opowiada nam, jak rozwścieczył żonę Komedy, odkrył Annę Dymną i jak przez jego zdjęcia Beata Tyszkiewicz nie została dopuszczona do matury.

Które zdjęcie wywołało skandal?
Krzysztof Komeda w łóżku. Zawirowanie wynikło z tego, że jeden z dziennikarzy mi to zdjęcie wyciągnął i ono ukazało się w lokalnej prasie krakowskiej. Widać na nim Komedę z saksofonem w ręku, siedzącego obok Zofii Komedowej. W sumie - nic nieprzyzwoitego; ona leży, on gra tuż przy niej. Ale Zofia się wściekła, przyszła do mnie z wyrzutami, jak ja mogłem to w ogóle puścić, że ona mnie wykończy. Dopiero po latach polubiła to zdjęcie. Spytała mnie, czy może go użyć w swojej książce wspomnieniowej o mężu.

Kiedy pan je zrobił?
To było w Zakopanem, w 1968 roku. Występowali tam wtedy artyści Piwnicy pod Baranami, wśród nich moja ówczesna żona, Joanna, i właśnie Krzysiek z innymi muzykami jazzowymi. Mieszkaliśmy w zakopiańskiej willi w jednym pokoju - ja z żoną i Krzysiek z Zosią. On był pianistą, ale jak każdy muzyk jazzowy w tym czasie i w tym środowisku uważał, że powinien mieć opanowane dwa instrumenty. Więc zaczynał sobie na saksofonie poczynać, z rana robił próby i tak nas budził.

Po przeszło 50 latach od tamtego dnia nadal fotografuje pan ludzi?
Na co dzień nie bardzo już robię zdjęcia, codzienność rytmu domowego, przebywania w miejscu, którego otoczenie jest powtarzalne i ciągle to samo jest dla nich zabójcza. Natomiast każdy wyjazd, oderwanie się, zmiana sytuacji, każda podróż to wielkie wyzwanie i wtedy muszę mieć przy sobie aparat. Jednak czuję się w takim obowiązku.

Co pan fotografuje?
Ostatnio byłem we Lwowie parę dni. I przywiozłem 800 zdjęć! Bo wiedziałem, że jestem na chwilę, a były cudowne obłoki na niebie, aż ściemniałe, jakby burzowe. Do tego ta architektura, ulice, kształt bruku - to wszystko mnie podpuszczało strasznie. Mam też teraz taki cykl - ja tu panią wpuszczam w tajemnicę – nazywa się „Z drogi”. Fotografuję to wszystko, co ciekawego zauważę przez okno samochodu, pociągu, gdziekolwiek jestem. Zabawa polega na tym, żeby przelatujące przy dużej prędkości miejsca i ludzi uchwycić w odpowiedniej chwili - zawczasu to sobie wyobrazić, strzelić i trafić. W pociągu wychodzę na korytarz i obserwuję, jak pejzaż na mnie najeżdża, atakuje, nadziewa się na tę strzałę, którą są tory. I dopieroż są zabawy! O to chodzi, żeby mieć interesujące zajęcie. A ja to traktuję także jako wprawę w chwytaniu szybkim, bo taka umiejętność się przydaje. Natomiast do tych zdjęć portretowych i reporterskich, czarno-białych jeszcze, mam ogromny sentyment.

Urodził się pan w Warszawie, a potem trafił do Krakowa i szybko odnalazł się jako fotograf w środowisku krakowskich artystów. Jak to było?
Wie pani, nie ma chyba dzielnicy w Polsce, w której nie mieszkałem. Urodziłem się w Warszawie, bo rodzice mieszkali w Grodzisku Mazowieckim. Niedaleko był zakład dla nerwowo chorych, dziadek mój był lekarzem i dyrektorem tego zakładu. Ale potem mój ociec dostał pracę w Kielcach i tam chodziłem do szkoły powszechnej.
Miał pan 11 lat, gdy wybuchła wojna.
Przeżyliśmy ją częściowo w Kielcach, a częściowo na wsi. Ojciec miał różne posady i tak się przeprowadzaliśmy: mieszkaliśmy w Bejscach, w Modliszewicach. Nie miałem się gdzie uczyć, chodziłem na komplety do jakichś pań w okolicznych dworach. Przejście frontu rosyjskiego zastało nas już w Skórnicach. A potem ojciec wymyślił, że pojedziemy na Ziemie Zachodnie, do Solic koło Wałbrzycha - obecnie to już Szczawno-Zdrój. Tam zająłem się harcerstwem. A potem już się sam miotałem po Polsce.

Dlaczego?
Miałem kłopoty z ubecją. Gonili mnie. Ja się nawet nie ukrywałem, tylko zmieniałem miejsce zamieszkania, żeby gubić ogon. Byłem na Pomorzu, na Dolnym Śląsku, maturę zdałem w Chełmży, niedaleko Torunia. A potem osiadłem w Krakowie, bo tutaj moja ciocia miała dom przy ul. św. Anny. I tam zostałem.

Zmiany tych miejsc w jakiś sposób wpłynęły na przyszłego fotografa?
Oczywiście, bo - tak mi się wydaje - to wszystko, co nas otacza, to człowieka kształtuje w jakiś sposób. Ja jestem wrażliwy na otoczenie w sensie pewnego pejzażu - gór, lasu, wielkich pól albo ich braku. I we mnie została taka książka zamkniętych wielu miejsc. Wielu, których dziś już nie ma. Gdy w 1946 roku przeprowadziłem się do Wrocławia, to było morze ruin.

Na wybór studiów to też miało wpływ?
Do architektury właściwie namawiał mnie ojciec. Chciał, żebym miał niezależny zawód, myśląc metodą przedwojenną. Architekt mógł pracować swobodnie, przyjmował zlecenia, był niezależny. Na studiach zacząłem sobie dorabiać, bo rodzice zostali na Dolnym Śląsku. I zobaczyłem architektów, którzy siedzieli zapudłowani w wielkich biurowych molochach za biurkiem i rysowali według wyznaczonych schematów w wyznaczonych im godzinach. To mnie zupełnie nie interesowało. To nie była architektura, do której namawiał mnie ojciec. I dlatego po studiach poszedłem do Pracowni Konserwacji Zabytków. Bardzo to miło wspominam.

W którym momencie chwycił pan aparat?
Byłem zapalonym kajakowcem, wodniakiem w ogóle, bo dużo też nurkowałem. Na jeden ze spływów wziąłem ze sobą Leicę. Nic nie miałem. Tylko ten pożyczony od znajomych aparat i dwa filmy. Potem zdjęcia wywołałem na konkurs. I wygrałem. W nagrodę dostałem plecak, menażkę i kocher do gotowania w terenie, bo to był konkurs Polskiego Towarzystwo Turystyczno-Krajoznawczego. Bzdury, ale te bzdury warunkowały potem jakoś moje myślenie: że, kurczę, jeśli ja to potrafiłbym robić, to jest to dobre, bo to jest swoboda. I razem ze starszym kolegą z Pracowni zaczęliśmy myśleć o dołączeniu do Związku Polskich Artystów Fotografików. Kupiłem pierwszy aparat, Pentacon. W 1955 roku byłem już pełnoprawnym członkiem związku. Zostawiłem Pracownię, dostałem legitymację, byłem niezależnym fotografem. Związek dawał możliwość wystawiania rachunków, brania pracy i życia z tego, co się robi, własnymi rękami. W ustroju, w którym wszyscy byli od niego uzależnieni, to był wolny zawód, jak plastycy, śpiewacy, muzycy.
W zamian nie oczekiwano konkretnych tematów na zdjęciach?
Nie, przeciwnie. Łapało się fuchy, ale pracowałem dla ludzi prywatnych, dla firm. Wszystko jedno, po prostu dla mnie już był kapitalizm. Ważne też były wystawy, bo udział w nich legitymizował przynależność do Związku, zapewniał o tym, że jest się jego czynnym członkiem. I razem z pozostałymi fotografami mieliśmy taki okres, gdy ścigaliśmy się na akty.

To znaczy?
Każdy wymyślał, w jaki sposób pokazać akt kobiecy, żeby był artystycznie ciekawy, oryginalny.
Skoro mowa o kobietach – portrety z pierwszych stron „Przekroju” szybko stały się pana wizytówką.
„Przekrój” pojawił się niebawem po wstąpieniu do Związku, bo już w 1956 roku. Przyniosłem do redakcji plik zdjęć, akurat miałem reportaż, który robiłem dla siebie z uroczystości kościelnej. Marian Eile, redaktor naczelny, wszystko obejrzał, pomruczał bez entuzjazmu. No więc ja się spakowałem, podziękowałem. I już wychodziłem, gdy przy klamce zatrzymał mnie i powiedział: to niech pan pójdzie do Merki - to była sekretarka - ona panu wyda legitymację. Poszedłem od razu - a to wszystko na gębę, tak o, w jednej chwili - wypisała mi numer, podbiła i już byłem w redakcji z numerem legitymacji 25. Z Robotniczej Spółdzielni Wydawniczej „Prasa” dostałem wtedy aparat.

Tygodnik miał być wtedy „oknem na świat”.
„Przekrój” w ogóle miał dość luźny stosunek do tego wszystkiego. Żeby nie robić państwowotwórczych okładek, redakcja wymyśliła, że na pierwszej stronie mają być „kociaki”, twarze ładnych dziewcząt. A mi przypadło robienie im zdjęć. Musiałem taką dziewczynę znaleźć, ubrać, pomalować, sfotografować.

Jak jej pan szukał?
Oczy dookoła głowy - to raz. Poza tym szukałem wszędzie. W sklepie, w ogonku, na ulicy. Zatrzymywałem samochód i wyskakiwałem, jeśli mignęła mi twarz, po której widziałem, że to okładka. Musiałem mieć gust mojego redaktora naczelnego, bo w końcu to on zatwierdzał.

Jakie były kryteria?
Nie znosił dużych, długich nosów. Zadarty? Bardzo dobrze. Drugą stroną interesu był druk, możliwości drukarni i pokazania czegoś sensownego na gazetowym papierze. Nie mogłem wziąć brunetek, bo z włosów nie wychodziło nic, tylko czarna plama. Takie jak pani ma, to już były najciemniejsze. Zbyt jasna blondynka z kolei wypadała w bieli. Zawsze to była zgryzota, gdy musiałem oglądać te zdjęcia w druku. Z pozostałymi fotografami doskonale wiedzieliśmy, że to, co my widzimy, to jedno, a co jest na druku - to drugie. Do tego dochodziły kwestie organizacyjne. Nie miałem żadnego studia, wszystko to była improwizacja. Musiałem wymyślić strój, miejsce, wybrać odpowiednie światło. Jak patrzę na to teraz, to zaczynam doceniać te trudności. Dlatego że trzeba było się napracować, nagłowić. I to dawało satysfakcję, inaczej byłaby nuda.

Dziewczyny chętnie pozowały?
Różnie. Studentki z wyższych lat architektury i Akademii Sztuk Pięknych radziły sobie świetnie. Czuły formę, czuły ruch. Czasem pozowały też muzyczki, nieźle, ale one były zwariowane. Bo w ogóle sprawa pozowania to jest sprawa talentu. Powiem więcej, nawet niektóre wielkie artystki i młode dziewczyny po szkole teatralnej, które doskonale radziły sobie w sztukach, przed aparatem wypadały drętwo i nic z tego nie wynikało dla zdjęcia okładkowego. Przychodziły i mówiły: Wojtek, nie męcz mnie, wiesz jaki jestem kołek. Do tego trzeba mieć jakieś wewnętrzne przyzwolenie, umiejętność, swobodę. Dorobiłem sobie taką legendę, że lepiej radzą sobie dziewczyny, które przed lustrem się krygują i modelują same do siebie. Są lepsze, bo bardziej świadome.

A jak pan znalazł Annę Dymną? Wtedy nie była jeszcze aktorką.
Anię zauważyłem z samochodu. Szła ulicą. Zatrzymałem się kawałek dalej, podszedłem i zagadałem. A ona się uśmiechnęła bardzo miło i jakoś tak swobodnie odpowiedziała, że tak, że chętnie zapozuje. Jeszcze pokazałem legitymację „Przekroju”. To było ważne dla obu stron, dlatego że ona miała pewność co do mnie, a ja też potem nie miałem kłopotu. Bo zdarzało się i tak po fakcie, że rodzina modelki, chłopak, szkoła byli portretem na pierwszej stronie gazety oburzeni. Ania się zgodziła, a potem wszystko wyszło na jaw: że ja już ją fotografowałem, tylko nieświadomie.

W teatrze?
W „Weselu” grała Isię. Oczywiście była przebrana, więc ja i tak nie mogłem jej poznać. Ale ona świetnie mnie pamiętała, tylko podczas tamtej rozmowy nie puszczała pary, także rozmawialiśmy bardzo poważnie. A pozowała świetnie.

Problemy, o których pan wspomniał, miała za to Beata Tyszkiewicz.
Beata chodziła do liceum zakonu sióstr niepokalanek w Szymanowie pod Warszawą. I kiedy siostry zobaczyły, że ona uśmiechnięta swobodnie klęczy na krześle i dekolt ma w tej dość wypiętej pozie całkiem spory, postanowiły ją ukarać. Została dopuszczana do egzaminu maturalnego dopiero jesienią. Ale Beata była zawsze bardzo miła i chętna do zdjęć, robiłem jej parę takich seansów.
Niektóre dziewczyny z okładek potem szybko robiły karierę. Czuł pan w tym swoją zasługę?
Nie myślałem w ten sposób. Tak się zdarzało przede wszystkim dlatego, że do mnie dzwonili filmowcy z pytaniem, czy nie mam jakiejś ciekawej dziewczyny. Przyjeżdżał mityczny „Kuba” Morgernstern, a jego asystenci oglądali zdjęcia. I zdarzało się, że „kociaki” trafiały do filmów.

Powiedział pan, że pozowanie to kwestia talentu. A jak jest z fotografowaniem?
Na tym wszystko polega, żeby wiedzieć, kiedy nacisnąć migawkę i co ująć w obiektywie. I to się ma lub nie, to też wychodzi gdzieś z wnętrza. Bo patrzymy wszyscy, ale fotograf to jest człowiek, który widzi. Musi zauważyć, zdążyć. Albo zaaranżować mądrze, albo przyczaić się i czekać - różne są sposoby. To jest łowiectwo, to jest polowanie. Albo się czeka na zasiadce na odpowiedni moment, albo samemu ingeruje w tę przestrzeń. Są różne sposoby i gatunki, bo fotografia to jest właściwie wieczna improwizacja.

Co panu jest najbliższe?
Przebrnąłem chyba przez wszystko, tak wiele bardzo różnych było odmian fotografii. Ale zawsze wolałem robić zdjęcia ludziom, zawsze najbliższy był mi portret albo reportaż. Wydaje mi się, że na zdjęciu człowiek jest najważniejszy. Dla „Przekroju” robiłem też zdjęcia reporterskie, czasem sam z siebie wymyślałem cykle reportaży, jak ten z Domu Pomocy Społecznej przy Helclów. Jako odtrutkę, można powiedzieć, tej fotografii okładkowych „kociaków”. Ale w międzyczasie byłem też fotografem od zwierząt albo robiłem zdjęcia martwej naturze. A w pewnym momencie miałem za zadanie sfotografować 80 członków Związku Literatów Polskich. Wszystkie te nauki zostawały, poza tym to była jakaś przygoda. Lubiłem, gdy się dużo działo. Także na zdjęciach, gdy były jakieś dynamiczne sytuacje. Niewątpliwie najbardziej delikatną, intymną sprawą były portrety. Ale w teatrze był ruch, dynamika.

Sfotografował pan ponad 800 sztuk.
W pewnym sensie to było dobre miejsce dla fotografa, ale czasem nosem się podpierałem. Bo to trzeba było zrobić z sensem, nie tylko z jednego miejsca, ale pokazać z najszerszego kąta i dojazdu do portretu aktora. Liczba zdjęć zależała od potrzeb, a najczęściej także budżetu teatru. Na jednej szali było więc artystyczne dzieło, a na drugiej pieniądze. Czasem życzono sobie 10 ujęć, czasem 50. A do tego były techniczne kwestie, jak choćby dobre światło. Ale to za każdym razem było sprawozdaniem jednak. Miałem świadomość tego, czego teraz ze względu na technikę już nie ma – że jestem odpowiedzialny za to, co zostanie z tej sztuki. Że to, co ja zauważę, to, co zanotuję, i jak to zrobię – w tym mogę przemycić trochę swojego spojrzenia, stylu, czy jakiegoś akuratnie takiego a nie innego ujęcia.

Jak wyglądała współpraca z Andrzejem Wajdą?
Wajda był tak przejęty, gdy robiliśmy jego sztuki, że on po prostu ze mną chodził cały czas. Statyw nosił! Po prostu włączał się w rolę fotografa. I ja mu mówiłem: panie Andrzeju, ja to widzę tak i tak. On: świetnie, niech pan robi. Ale potem, wie pan, ja pana poproszę jeszcze o moje ujęcie, ja mam to wymyślone.

Ma pan poczucie wyboru najlepszego zawodu?
W pewnym sensie ja sobie zdawałem sprawę, że jest to ślizganie się po powierzchni. Że ja zawsze jestem tym, który przekazuje ogląd czegoś, w tym sensie ściśle zewnętrznym. Mogę w to wniknąć, mogę to pokazać dramatycznie, zrobić lepiej, zaaranżować, ale w sumie zawsze jestem tylko fotografem. Nie tworzę nic, zawsze przekazuję. Jestem z zewnątrz.

Ale każde ujęcie przechodzi przez filtr człowieka.
Dlatego myślę, że dobry fotograf to jest ten, który widzi więcej, więcej dostrzega. Potrafi szybko podjąć decyzję i łatwo odnaleźć się w stosunku do tego, co fotografuje. Kiedy wszystko wkoło nas płynie, on ma jakieś widzenie głębsze, potrafi zatrzymać odpowiedni moment w kadrze. I dlatego ważna jest dyspozycja fotografa. Jego gotowość, chęć poświęcenia czasu. Ale też kondycja fizyczna. Wielogodzinne fotografowanie w teatrze jest gonitwą, sprawność i dynamika mogą odbijać się na zdjęciach. Fotografia dopiero w drugiej mierze składa się z rzemiosła, które trzeba opanować.

Tak pan postrzega swój zawód? Jako gotowość?
Ja miałem ze sobą aparat, po prostu.

Są takie kadry, które nie zostały na zdjęciach?
Mam bardzo dużo żałosnych wspomnień, że ja nie zdążyłem, że nie miałem aparatu, że zawaliłem sprawę. To jasne. Gnębi mnie niejednokrotnie pytanie: jak ty mogłeś odpuścić w tym momencie, że przecież trzeba było wszystko rzucić i fotografować.

Co na przykład?
Najpierw myślę o wczesnych latach. Przecież cała wojna to był jeden ciąg wydarzeń, które należało uwiecznić. Tak samo po wojnie. Chociaż wiem, że to mogłoby się wtedy szybko skończyć. Dlatego to jest takie wydumane cierpiętnictwo. Natomiast potem, już jako fotograf, byłem zapatrzony w artystyczności fotografii. W grupie, w której fotografowaliśmy, szukaliśmy z wysiłkiem jakiejś formy, dociekaliśmy, wszystko musiało być wspaniałe. Potem to ze mnie zeszło i teraz widzę trochę swobodniej, inaczej.

Na pana oczach zachodził przełom w fotografii. Lubi pan zdjęcia cyfrowe, w kolorze?
Od razu w to wszedłem i teraz już myślę kolorem. Natomiast ten świat jest zupełnie przez fotografię zmieniony. Ponieważ wszyscy się fotografują wszędzie i bez przerwy, obrazy nas po prostu zalewają. Chwilami ja się wstydzę aparatu, bo każdy z wyciąga telefon. Oczywiście kto dobrze myśli plastycznie i sensownie kadruje, to przecież wszystko jedno czym zrobi zdjęcie. A ponieważ liczy się także liczba pikseli, znów wracamy do kwestii porządnego sprzętu. Miejmy nadzieję, że ta ilość przejdzie także w jakość.

Czasem chodzi tylko o graficzny zapis: ja tu byłem.
No i w tym duchu właśnie ja się czuję troszkę zbędny, ale też bardzo wyluzowany. Wszyscy dookoła robią podobnie, a ja przecież mogę robić po swojemu.

Julia Kalęba

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.