W powietrzu jest mnóstwo czasu na robienie zdjęć [rozmowa]

Czytaj dalej
Fot. archiwum Filipa Wolaka
Rozmawiała Karina Bonowicz

W powietrzu jest mnóstwo czasu na robienie zdjęć [rozmowa]

Rozmawiała Karina Bonowicz

Rozmowa z Filipem Wolakiem, najlepszym na świecie fotografem architektury w największym światowym konkursie fotograficznym Sony World Photography Awards 2016.

- Na twitterze zaznaczyłeś, że jesteś Filipem przez „F”. Jak w takim razie mówią do Ciebie Amerykanie?
- Najczęściej udaje im się wymówić moje imię tak, jak powinno ono brzmieć, tyle że z amerykańskim akcentem, ale czasami, kiedy mówię, że mam na imię Filip i ktoś niedosłyszy, dopytuje: Jak? Silly? (ang. głupi, niemądry), więc niekiedy wynikają z tego zabawne nieporozumienia. Poza tym, właśnie przez moje imię ludzie często myślą, że jestem Francuzem (śmiech).

- Dobre imię na międzynarodową karierę.
- W pewnym sensie tak, bo jest dość nietypowe.

- W każdym razie warto nauczyć się wymawiać imię zwycięzcy Sony World Photography Awards w kategorii: architektura. Jak się robi najlepsze zdjęcie architektury na świecie?
- To dość zabawne, bo ja tak naprawdę nie jestem wyłącznie fotografem architektury, bo to nie jest moja jedyna specjalność. Tak je jednak zakwalifikowałem w konkursie i przez to, że startowało w kategorii: architektura zyskało na wartości. Trudno je było jednoznacznie przydzielić do którejś z dwóch kategorii: natura czy architektura, bo tak naprawdę nie jest tak do końca ani jednym, ani drugim. Jednak dzięki układowi cieni, który daje zupełnie nowe spojrzenie na architekturę, zdjęcie zakwalifikowało się właśnie jako architektura. Klasyfikacja tego zdjęcia jest o tyle interesująca, że gdyby trafiło do kategorii: natura, skoncentrowalibyśmy się na parku, a nie na budynkach i ich cieniach, co nie jest do końca najważniejszym aspektem tego zdjęcia. Robię dużo zdjęć obiektów, ale zawsze staram się szukać zupełnie innego punktu widzenia. Próbuję spojrzeć na obiekt pod innym, nowym kątem. Poza tym w przypadku tego typu zdjęć trzeba być perfekcyjnym w ich wykonaniu, bo błędy od razu rzucają się w oczy. Kiedy po zrobieniu tego zdjęcia zawróciłem, żeby jeszcze raz przelecieć nad Central Parkiem, cienie były już lekko przesunięte i nie dawało to już takiego efektu. Gdybym się spóźnił o kilka minut…

- … nie mielibyśmy takiego zdjęcia.
- Zdjęcie byśmy mieli. Nie byłoby takiego efektu. Większość zdjęć architektury robi się z ziemi albo z jakieś wysokości, a nie z lotu ptaka, więc trzeba się nieźle napocić, żeby uchwycić je z odpowiedniej perspektywy. Bo jeśli chodzi o zdjęcia architektoniczne, to punkt widzenia jest najważniejszy. Warto popatrzeć na ten sam obiekt z różnych miejsc, z różnych perspektyw i dopiero wtedy robić zdjęcie.

- Zachwycamy się zdjęciem, a mało kto zastanawia się, w jakich warunkach powstało? Kilka kilometrów nad ziemią, przy 30-stopniowym mrozie i ostrym wietrze. Kto w tym czasie sterował?
- Ja.

- Równocześnie trzymałeś ster i robiłeś zdjęcie?
- Tak. Wolę mieć wszystko pod kontrolą. Sam steruję i sam fotografuję, bez straty czasu na komunikację z kimś, kto by mi pomagał, siedząc za sterami. Latanie jest dla mnie formą medytacji i kiedy jestem sam na sam z samolotem, powietrzem, chmurami i tymi wszystkimi rzeczami, które się tam dzieją, to osiągam wtedy najlepsze wyniki. Poza tym to nie jest takie skomplikowane jak by się mogło wydawać. W końcu samolot, jak sama nazwa wskazuje, jest zaprojektowany, żeby latać bez udziału pilota. O ile warunki są dobre i nie ma turbulencji, samolot może sam lecieć przez długi czas, a ja tylko od czasu do czasu koryguję pewne rzeczy. Wbrew pozorom, w powietrzu jest mnóstwo czasu na robienie zdjęć.

- Na Facebooku przedstawiasz się jako fotograf, fotoreporter, ale i pilot. Jesteś latającym fotografem czy fotografującym pilotem?
- Bardzo ciekawe określenie (śmiech). Powiem, tak: moje życie zawodowe kręci się wokół fotografii, wiec siłą rzeczy częściej fotografuję niż latam. W takim razie jestem latającym fotografem.

- Czy fotografie lotnicze, zwłaszcza po wygranej w najbardziej prestiżowym konkursie fotograficznym na świecie, staną się znakiem rozpoznawczym Filipa Wolaka?
- Mam taką nadzieję. Aktualnie promuję moją serię „Zima widziana z góry”, w skład której wchodzi nagrodzone zdjęcie „Snowy Central Park at 10,000 feet” (ang. „Śnieżny Central Park na wysokości 10 000 stóp”). To jest projekt na ten rok, ale chciałbym, żeby te zdjęcia były w jakiś sposób ze mną związane. Żebym nadal był latającym fotografem.

- Wzbiłeś się nad Nowy Jork, przy silnym wietrze i 30-stopniowym mrozie, równocześnie sterowałeś samolotem i robiłeś zdjęcia. Ile jesteś w stanie zrobić dla dobrego zdjęcia?
- Dużo. Chociaż moje poświęcenie to nic w porównaniu z poświęceniem fotoreporterów wojennych.

- W takim razie, ile jest w stanie zrobić dla dobrego zdjęcia architektonicznego?
- Jeśli coś się naprawdę kocha, to nie ma granic. Jednak powiedzmy sobie jasno: na pewno nie ryzykowałby bezpieczeństwa. Oczywiście, latanie i robienie zdjęć to rzeczywiście brzmi niebezpiecznie…

- Brzmi? To jest niebezpieczne!
- Jest, ale to kontrolowane niebezpieczeństwo. Oczywiście, o ile wszystko jest wykonywane prawidłowo i zgodnie z zasadami. Zrobię wszystko, żeby być bezpiecznym, zwłaszcza jeśli chodzi o bezpieczeństwo innych. Na pewno nie latałbym nisko nad terenem zamieszkałym, żeby nie stwarzać zagrożenia, nie wykonywałbym również żadnych akrobatycznych manewrów, do których samolot nie jest stworzony. Ale nie ma obawy: i ja, i aparat jesteśmy przypięci pasami, więc nic mi nie grozi. No, może oprócz przeziębienia (śmiech).

- Skoro mowa o niebezpieczeństwach, to często istnieje takie niebezpieczeństwo, że zdjęcia, dzięki najnowszej technologii, może być oszukane, dlatego podczas konkursów żąda się od fotografów pliku RAW na potwierdzenie, że powstało tylko przy użyciu aparatu. Też musiałeś się nim okazywać?
- To zdjęcie jest praktycznie niemożliwe do zmanipulowania. Jest tu tyle szczegółów, że jakakolwiek mistyfikacja wymagałaby niewyobrażalnej pracy. Nie ma tu najmniejszego pola manewru dla tego rodzaju ingerencji. I nie, nie musiałem się niczym takim okazywać, ale wiem, że jest to praktykowane.

- Taki test na doping?
- Można to tak nazwać. Istnieje specjalny program, który analizuje zdjęcia i wychwytuje szczegóły niedostrzegalne gołym okiem. I jest to faktycznie praktykowane, zwłaszcza w przypadku fotografii prasowej. Jeśli chodzi o ten konkurs, to mieliśmy znacznie więcej swobody, ale oczywiście liczył się efekt końcowy. Ja akurat z tym zdjęciem nie robiłem kompletnie nic, może poza zwiększeniem kontrastu i korekcją koloru.

- Zdjęcie przypomina mapę. Aż nie do wiary, że zostało zrobione aparatem, a nie narysowane.
- To wszystko za sprawą śniegu, który jest jak biała kartka, na której cienie rysują swoje kształty. Dlatego zdjęcia robione zimą są szczególne. Gdybym zrobił to zdjęcie teraz, efekt byłby na pewno zupełnie inny. I na pewno nie tak spektakularny.

Zwycięskie zdjęcie „Snowy Central Park at 10,000 feet” (ang. „Śnieżny Central Park na wysokości 10 000 stóp”)
archiwum Filipa Wolaka Zwycięskie zdjęcie „Snowy Central Park at 10,000 feet” (ang. „Śnieżny Central Park na wysokości 10 000 stóp”)

- Nie irytują cię wszystkie komentarze, że każdy by zrobił takie zdjęcie, tylko nie stać go na sprzęt?
- Jeśli ktoś tak twierdzi, to chwała mu za to, bo to znaczy, że brakuje mu już tylko sprzętu. Też chciałbym tak powiedzieć (śmiech). Nie, nie irytuje mnie to. Bardziej bawi. Najważniejszą cechą fotografa, który dąży do mistrzostwa, jest pokora i świadomość własnej niedoskonałości. Jestem świadomy swoich słabości i wiem, ile trzeba włożyć pracy w to, żeby być jeszcze lepszym. Co nie znaczy, że sprzęt nie ma żadnego znaczenia. Akurat w przypadku tego zdjęcia - w pewnym sensie technicznego - miał.

- Ale sprzęt sam nie zrobił zdjęcia.
- To prawda, ale to, że sprzęt miał znaczenie, widać dopiero po wydrukowaniu tego zdjęcia. Ono żyje tak naprawdę, kiedy jest wydrukowane w wielkim formacie. I szkoda, że na monitorze czy wyświetlaczu telefonu nie można tego zobaczyć. Kiedy wydrukowałem je w formacie metr na półtora, można było dostrzec wszystkie szczegóły, łącznie z taksówkami czy numerami autobusów. Dzięki temu zauważyłem, że są miejsca, gdzie nie jest ono tak ostre, jak w innych. I jestem niepocieszony, bo to zdjęcie mogło być lepsze.

- Jeszcze lepsze?!
- Oczywiście. Lepsze technicznie. Mogło być bardziej ostre w kilku miejscach. I tu się zgodzę, jakość zdjęcia zależy od sprzętu, kiedy chce się je zrobić w odpowiedniej rozdzielczości. Ale z drugiej strony można też zrobić świetne zdjęcie telefonem. Z tym że będą one żyły tylko w telefonie.

- Twoje zdjęcie, oczywiście po wydrukowaniu w odpowiednim formacie, mogłoby spokojnie zawisnąć w jednym z nowojorskich muzeów.
- Mam nadzieję, że kiedyś to się zdarzy (śmiech).

- Ale przecież twoje prace już znajdują się w The Metropolitan Museum of Art, bo są w przewodnikach dla turystów.
- The Metropolitan Museum jest na tyle uprzejme, że podpisuje, kto jest autorem zdjęć, stąd wiadomo, że moje zdjęcia są w muzeum (śmiech). W zeszłym roku zrobiłem dla nich dużo prac, mimo że muzeum posiada kilku swoich fotografów, którzy są nawet na etacie, ale jak widać, wciąż potrzebują ludzi z zewnątrz. Pewnie dlatego że możemy spojrzeć na to, co fotografujemy, świeżym okiem.

- Mógłbyś być etatowym fotografem?
- To niełatwe zadanie. Trudno jest być etatowym artystą.

- To chyba nawet się kłóci…
- Dokładnie. Ekscytować się na zawołanie, i to dzień w dzień, podchodzić z entuzjazmem do każdego zdjęcia - to nie jest prosta sprawa. Ja też miewam z tym kłopot. W momencie kiedy ma się na głowie tyle zleceń, można czasami być znużonym, ale to tylko od fotografa zależy, czy podejdzie do tego z sercem, czy nie. Myślę, że bycie etatowym fotografem to bardzo trudna sprawa, bo z czasem nie jesteś już w stanie spojrzeć na to, co fotografujesz, z innej perspektywy, czy podejść do tego z takim samym entuzjazmem. Ja, ilekroć idę do pracy, staram się podchodzić do każdego zdjęcia jak do wyzwania.

- Zawsze tak było?
- Kiedy zaczynałem pracę jako fotograf, zarabiałem psie pieniądze. Każdy, komu się na to skarżyłem, mówił mi: no, tak, ale idziesz na pół godziny, robisz zdjęcie i wracasz do domu. Cała filozofia. Otóż nie. Jeśli mam iść i odwalić fuszerkę, to po co w ogóle iść? Może od razu znaleźć inną pracę. Ale ja wolałem zostawać dłużej i zrobić dobre zdjęcie. Skoro mi dobrze nie płacą, to niech przynajmniej zdjęcie będzie dobrze zrobione. Tak zaczęła się moja współpraca z muzeami. Oczywiście, mogłem tam iść na pół godziny i odwalić tę robotę, ale siedziałem trzy godziny, żeby zrobić jak najlepsze zdjęcie. Siedzenie opłaciło się, bo muzeum zauważyło moje prace, zatrudnili mnie i dzięki temu dziś pracuję już dla pięciu muzeów.

- Zanim jednak stałeś się autorem najlepszego zdjęcia architektury na świecie, zostałeś The Coolest NYC Nightlife Photographer tygodnika „Time Out New York”. Co to właściwie oznacza?
- Ja też miałem problem z przetłumaczeniem tego tytułu (śmiech). Można to roboczo przetłumaczyć jako Najfajniejszy Fotograf Nowojorskiego Nocnego Życia, ale to też nie oddaje w pełni tego tytułu.

- Na czym polega bycie fotografem, który jest najbardziej cool?
- Moja kariera jako fotografa zawodowego zaczęła się właśnie od fotografowania nocnego życia miasta. Aby dać temu pełny obraz, musimy się przenieść w czasie i przestrzeni - w lata 90. Organizowałem w Toruniu serię imprez muzycznych zwanych Kwaśnepsoty. Trwało to parę dobrych lat i były to na tyle interesujące imprezy, że przyciągały ludzi z całej Polski. Z czasem zaczęły działać przy klubach, więc tam zdobyłem pierwsze doświadczenie. Wiedziałem, jak pracować w takim środowisku, czego ludzie potrzebują na takich imprezach, co ich bawi. Wiedziałem też, jak dotrzeć do bawiących się ludzi. Zdjęcia, które robię, są stosunkowo bliskie, niemal intymne. Ten moment trwa ułamek sekundy. Jestem sam na sam z osobą, którą fotografuję, i przekraczam pewną barierę. Ale zanim ta osoba się zorientuje, już mnie nie ma.

- Nie ma czasu na poprawienie włosów?
- Nie ma najmniejszej szansy, żeby poprawić włosy (śmiech). Wchodzę w rolę tajemniczego, ale sympatycznego człowieka, który chce zrobić zdjęcie i daje tym samym do zrozumienia, że ktoś wygląda na tyle interesująco, że to właśnie on zasłużył na to, żeby być sfotografowanym.

- I nikt nie protestuje?
- Jestem w stanie stwierdzić, kto będzie protestował, a kto nie (śmiech). Rzadko spotykam się ze słowami sprzeciwu, a jeśli już, to z ust ludzi, którzy nie potrafią się dobrze bawić w danym momencie. Widzę, kiedy ktoś czuje się swobodnie i dobrze się bawi, a kto nie. Do tych drugich nawet nie podchodzę, taki ktoś nie jest dla mnie tematem.

- Mógłbyś, tak jak Brandon Stanton, autor szalenie ostatnio popularnego bloga „Humans of New York”, podchodzić do obcych ludzi na ulicy, robić zdjęcie i pytać o szczegóły z ich życia?
- To zupełnie inna bajka. Dla mnie najważniejszy jest moment. Jestem dość nieśmiały - robię zdjęcie i od razu uciekam.

- Wolisz fotografować ludzi czy obiekty?
- Obiekty mają więcej czasu. A ja mam więcej czasu na poprawienie błędów. Z kolei fotografowanie ludzi jest zawsze bardziej ekscytujące. Nie ma chwili do stracenia, trzeba działać. Muszę być gotowy tu i teraz, żeby uchwycić dany moment. To są też dwie zupełnie różne rodzaje satysfakcji. Kiedy np. fotografowałem koktajle, to czasem zajmowało mi to dwie, nawet trzy godziny, zanim uzyskałem zadowalający mnie efekt. Jednak większą satysfakcją jest dla mnie zdjęcie, które wyjdzie mi w 3 sekundy.

- Czy to znaczy, że zawsze masz przy sobie aparat?
- Tak, chociaż częściej telefon niż aparat. Mam mały aparat, którym można zrobić niezłe zdjęcie. Ale jest inny problem. Nowy Jork powoli przestaje być dla mnie inspiracją. Niestety.

- Nowy Jork? Big Apple? Miasto, które nigdy nie śpi?
- Oczywiście, że Nowy Jork jest w dalszym ciągu inspirujący, ale trochę mi już spowszedniał. Chciałbym, żeby się to zmieniło, dlatego znów muszę nabrać trochę dystansu i spojrzeć na niego świeżym okiem.

- Z Torunia trochę daleko było do Nowego Jorku…
- Ale z Warszawy już bliżej (śmiech). Przed wyjazdem mieszkałem w Warszawie, kiedy jeden z moich ówczesnych przyjaciół wybierał się do Nowego Jorku i zaproponował mi odwiedziny. Były lata 90. Cudem udało mi się dostać wizę i polecieć, a już drugiego dnia zaproponowano mi pracę. I to w zawodzie, bo projektowałem wtedy strony internetowe. Ktoś zaproponował mi udział w dużym projekcie i tak naprawdę utrzymywałem się z niego przez dwa lata.

- Od czego zaczęła się twoja przygoda z fotografią w Nowym Jorku?
- Od latania (śmiech). Odkryłem, że chcę dokumentować to, co dzieje się w powietrzu, i tak chyba narodziłem się jako latający fotograf.

- Nie masz wrażenia, że dzisiaj, w dobie photoshopa i selfie, każdy może być fotografem? Mało tego, gdyby oceniać to liczbą lajków na Facebooku, to nagle by się okazało, że zdjęcia World Press Photo mają ich mniej niż pupa Kim Kardashian, sfotografowana zresztą przez samą właścicielkę pupy.
- Mamy wciąż o tyle szczęście, że fotografia nadal traktowana jest jako sztuka. Czy fotografia pupy Kim Kardashian jest sztuką? Na pewno jest fotografią. Ale czy Kim Kardashian jest fotografem? Nie. To jest pani, która robi sobie zdjęcie swojej pupie. Pewnie gdyby miała ją narysować, byłoby dużo trudniej… Poza tym sztuki nie ocenia się lajkami. To tak, jakby stwierdzić, że jedzenie w McDonaldzie jest świetne, bo przecież sprzedawanych jest miliony hamburgerów. Inną sprawą jest to, że bycie sławnym zupełnie się dziś przedefiniowało. Ten jest bardziej sławny, kto jest bardziej sprawny w mediach społecznościowych. Myślę, że będzie coraz więcej zdjęć nieistotnych, ale też wciąż będzie miejsce i czas dla tych najlepszych. Dla tych, którzy mają talent, kochają fotografię, ciężko pracują i robią dobre zdjęcia. Dlatego nie mam obaw o przyszłość fotografii. Ale oczywiście, jak ktoś woli zdjęcia pupy pani Kardashian, to proszę bardzo. Mam tylko nadzieję, że czasem dojrzeje do tego, żeby docenić dobrą fotografię.

- Przyjdzie taki moment, kiedy selfie stanie się sztuką?
- Nie sądzę. Może stać się jedynie zjawiskiem socjologicznym. Ewentualnie materiałem na projekt fotograficzny. Ale tylko jednorazowy. Pamiętajmy, że selfie to zdjęcie, które powstaje w danej chwili, zwykle w złych warunkach technicznych, przy słabym oświetleniu i najczęściej jest to po prostu słabe zdjęcie.

- A czy Ty robisz sobie selfie?
- Nie, nie robię. To znaczy, zrobiłem sobie kiedyś kilka i wyszły, mówiąc eufemistycznie, tak sobie (śmiech). Oglądanie samego siebie przez fotografa jest dla mnie wciąż co najmniej dziwne.


Filip Wolak
Zwycięskie zdjęcie „Snowy Central Park at 10,000 feet” (ang. „Śnieżny Central Park na wysokości 10 000 stóp”)
archiwum Filipa Wojaka
Filip Wolak jest fotografem, pilotem i instruktorem pilotażu. Od roku 2000 mieszka w Nowym Jorku. Urodził się w Toruniu, z którym jest bardzo związany. Swoją przygodę lotniczą rozpoczął w USA, gdzie zdobył zawodową licencję pilota. Dziś pracuje jako fotograf, a jego prace były publikowane w największych światowych tytułach. Kariera pilota pozostaje wciąż atrakcyjną alternatywą - jego marzeniem jest pilotowanie wodnopłatów na Alasce. Oczywiście, zawsze z aparatem przy boku. Wyróżniony jako „Coolest Nightlife Photographer” (Najfajniejszy Fotograf Sceny Klubowej) przez Time Out New York oraz „Most Influential’” (Najbardziej Wpływowy) przez Lens Magazine za serię reportaży z klubów nocnych Nowego Jorku. Jego lotnicza fotografia ośnieżonego Central Parku zwyciężyła w konkursie Sony World Photo Organization w kategorii „Architektura”. Jest to największy na świecie konkurs fotograficzny, do którego nadesłano w danym roku ponad 230 000 zdjęć. Zajął on również drugie miejsce w polskiej edycji tego konkursu (źródło: www.filipwolak.com).

Rozmawiała Karina Bonowicz

Rozmawiała Karina Bonowicz

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.