Zbigniew Marecki

Ukraińcy, którzy przyjeżdżają do nas na saksy, nie chcą rozgłosu

Ukraińcy, podobnie jak wielu  Polaków na Zachodzie, zaczynają  bardzo często pracę w naszym kraju na  budowach. Niektóre z nich są prowadzone przez polskich Fot. Krzysztof Piotrkowski Ukraińcy, podobnie jak wielu Polaków na Zachodzie, zaczynają bardzo często pracę w naszym kraju na budowach. Niektóre z nich są prowadzone przez polskich właścicieli, którzy sami zaczynali od saksów.
Zbigniew Marecki

Tisze budiesz, dalsze jediesz - mówią najczęściej Ukraińcy mieszkający w Słupsku. W taki sposób reagują, gdy się dowiadują, że chodzi o wypowiedź do gazety.

Choć język ukraiński można na słupskich ulicach usłyszeć coraz częściej, to jednak niezbyt chętnie przyjezdni chcą rozmawiać, gdy się dowiadują, że to, co powiedzą, ma być wykorzystane w gazecie.

Najprościej byłoby porozmawiać z ukraińskimi studentami, których na Akademii Pomorskiej kształci się już spora grupa, bo obecnie prawie 300 osób. Tym razem jednak chciałem dotrzeć do takich osób, które przyjechały do nas nie po to, aby zdobywać wiedzę, ale dla zarobku. Ostatecznie dotarłem do pięciorga z nich. Zgodziły się ze mną porozmawiać, ale pod warunkiem, że nie zdradzę ich prawdziwych imion i nazwisk, bo - jak wierzą - w życiu sprawdza się rosyjskie przysłowie „ tisze budiesz, dalsze jediesz” (będziesz cicho, dalej zajedziesz).

Zawsze marzyła o Zachodzie

- Jak się pracuje na obcym terenie, to lepiej unikać rozgłosu, bo nie wszyscy chcą, aby inni wiedzieli, że zatrudniają Ukraińców - wyjaśnia mi Oksana, 57-latka spod Lwowa, która w Słupsku i powiecie słupskim pracuje od 3 lat. Z zawodu jest kucharką. Na Ukrainie wychowała troje dzieci. Gdy się usamodzielniły, to postanowiła zrobić coś dla siebie.

- Zawsze ja marzyła o Zachodzie. Polska to u nas Zachód. Nawet na sklepowych wystawkach u nas umieszczają napisy „Z Polszy, z Zachodu”. No to wsiadła ja do pociągu, zatrzymała się w Słupsku, bo chciała zobaczyć polskie morze. Akurat robiła się ładna wiosenna pogoda - opowiada.

Pierwszą pracę znalazła 4 godziny po tym, jak wysiadła na dworcu. - Zatrudnił mnie biznesmen, który właśnie rozstał się żoną i chciał kogoś do prowadzenia domu - wspomina. Przez pół roku była bardzo zadowolona. Niestety, pracodawca znalazł sobie kobietę, która wprowadziła się do jego domu i zaraz zaczęły się konflikty. Ukraińska kucharka działała na nerwy nowej pani domu. - Poza tym chciała, aby gotowała nowoczesne potrawy, a ja tego nie umiała. Na szczęście pan okazał się w porządku i znalazł mi nową pracę u kolegi. Z nową rodziną układa mi się dobrze. Nawet moja synowa mogła u nich spać przez 3 tygodnie, zanim nie znalazła stancji - mówi Oksana, która chce jeszcze popracować w Polsce ze dwa lata, a potem będzie wracać na Ukrainę, bo serce ciągnie do rodzinnych stron, a wnuki, które rzadko widuje, rosną jak na drożdżach.

Przystanek Polska

Ludmiła ma 35 lat. Do Słupska przyjechała z Drohobycza wiosną 2014 roku. Do naszego kraju wybrała się, jak się rozstała z partnerem, z którym była prawie 10 lat. U siebie była technikiem dentystycznym. - W Słupsku próbowałam zatrudnić się u miejscowych dentystów, ale nie chcieli mnie, bo mają własnych pomocników. Teraz pracuję w kuchni w restauracji. Już trzeci raz zmieniłam pracę. Odchodziłam, jak zaczynali oszukiwać i płacili mniej, niż obiecywali - zdradza. Ludmiła jest bardzo ładna, ale nie wiąże się z Polakami, choć wielu by chciało. - Nie ufam mężczyznom. Poza tym Polska dla mnie to tylko przystanek - mówi. Jak jeszcze trochę odłoży, to pojedzie na Zachód, bo tam lepiej płacą. Najchętniej zakotwiczyłaby w Kanadzie, bo tam jest duże skupisko Ukraińców. Do kraju już nie chce wracać, bo tam najlepiej się nie dzieje, a Rosjanie jeszcze robią wszystko, aby Ukrainę znowu włączyć do swojej zony.

- U nas ciągle wielu kocha Putina i dawny sojusz. Dlatego nie tak łatwo jest władzom - uważa.

Szybko się żegna, bo idzie na stancję, gdzie mieszka z czterema dziewczynami z Ukrainy. - Dzisiaj żegnamy jedną z koleżanek, która właśnie przeprowadza się do chłopaka ze wsi pod Słupskiem. Zakochała się w jego brązowych oczach. Życzę im szczęścia, choć nie wiem, czy im się uda, bo on taki trochę agresywny - mówi.

Następna część artykułu na drugiej stronie

Na budowie go wyzywali

Sasza ma 27 lat. Z Ukrainy uciekł, bo nie chciał iść na wojnę. Jego starszy brat został mocno ranny na Krymie. Od tego momentu jego własna mama sama go namawiała do wyjazdu z kraju. Słupsk to już piąte miasto w Polsce, gdzie próbuje się zatrzymać na dłużej. - Najpierw próbowałem szczęścia w Przemyślu. Wtedy jeszcze bardzo źle mówiłem po polsku, więc na każdym kroku mówili o mnie ukraiński zabójca i wypominali mordy na Wołyniu. Zwłaszcza na budowach, gdzie najpierw pracowałem - opowiada.

W Słupsku znalazł pracę w markecie budowlanym. Jest zadowolony, bo praca jest czysta, w ciepłym pomieszczeniu, a płaca regularna. Taka sama jak dla innych - polskich pracowników. Wyzwisk już nie ma, ale zazdrość tak, gdy dziewczyny go zaczepiają, a polskich chłopaków traktują chłodno. - Dlatego w pracy nie romansuję - zastrzega. Na stancji ma bardzo dobrze, bo gospodyni świetnie gotuje i zaprasza go na obiady. Wtedy rozmawia z jej córką. Matce to bardzo odpowiada, ale Sasza jeszcze nie wie, czy chce być zięciem Polki. Raczej zastanawia się nad wyjazdem do Warszawy, bo ciągnie go wielkie miasto. - Może dlatego, że na Ukrainie żyłem na wsi. To wielki skok w stosunku do tego, co jest u nas, choć i w Polsce jeszcze wiele wsi nie wygląda najlepiej - ocenia.

Odkrywa polskie korzenie

Żenia ma przeszło 30 lat, choć na tyle nie wygląda. Czuje się Ukrainką, choć 7 lat temu dowiedziała się, że ma polskie korzenie, bo jej dziadek był nieślubnym synem polskiego osadnika, który zatrudniał prababcię. - Przez niego miała trudne życie. W końcu dziadka zostawiła w ochronce i zaczęła nowe. Ja bym tak dziecku nie zrobiła. Może dlatego dziadek dopiero przed śmiercią zaczął mówić o swoich narodzinach - zastanawia się, gdy siedzimy przy stole na stancji, która mieści się w piwnicy domku jednorodzinnego.

W Słupsku mieszka z dwoma koleżankami. Tak jest taniej. Pracuje w sklepie. U siebie też była ekspedientką. Zarabia 1700 złotych na rękę miesięcznie. Mogłoby być więcej, ale i tak nie jest najgorzej. Potrafi nawet połowę tej kwoty odłożyć, gdy uda jej się dorobić przy myciu szyb w domach i podczas sprzątania. - Niedawno robiłam przedświąteczne sprzątanie wielkiej willi pewnej pani, która na wstępie powiedziała, że jej nie oszukam, bo sam dostała dobrą szkołę, gdy sprzątała u Niemców. Teraz już nie musi sprzątać u innych, bo chwyciła zasobnego Niemca, który na emeryturze osiadł w Słupsku, bo jego nowa żona chciała mieszkać blisko rodziny - mówi Żenia, pytając co chwila, czy jeszcze słychać, że zaciąga nieco z ukraińska. Uważa, że musi się pozbyć tego akcentu, bo w Polsce nie jest najlepiej widziany.

- Od czasu, gdy ustaliłam, że rodzina pradziadka wywodzi się z Kalisza, mam ochotę ich odnaleźć, ale zastanawiam się, czy oni w ogóle wiedzą, że miał nieślubne dziecko z Ukrainką. Mogą podejrzewać, że chcę im to wmówić - rozważa na głos, wyraźnie kontrolując, jak ja na to zareaguję. Powiedziałem jej, że sama musi zdecydować, co ostatecznie zrobi.

Pracodawca też był na saksach

Wiktor urodził się w Kijowie, ale w dzieciństwie jego rodzice przenieśli się do Lwowa. Tam poznał pierwszych Polaków, z którymi bawił się na podwórku, a potem grał w piłkę nożną. - Tak zupełnie niepostrzeżenie nauczyłem się polskiego, a oni ukraińskiego - mówi, gdy zwracam uwagę, że w ogóle nie słychać w jego głosie ukraińskiego akcentu. To, że nie ma wschodniego akcentu, pozwoliło mu podjąć pracę na centrali telefonicznej w ważnej instytucji w Warszawie. - Nawet przyzwoicie płacili, ale ja jestem wolnym duchem, więc siedzenie przy biurku wytrzymałem zaledwie dwa miesiące - przyznaje. Teraz osiadł w Słupsku, bo ściągnął go tu kolega, który znalazł pracę u właściciela firmy budowlanej. - To fajny chłop, z którym można wypić i pogadać o babach. On też jeździł na saksy do Anglii. Powiedział mi nawet, że jeśli się sprawdzę u niego, to mi załatwi lepiej płatną pracę u swojego kolegi w Anglii - cieszy się Wiktor. Na razie jednak odkłada zarobione pieniądze na wycieczkę do Ameryki Łacińskiej, bo od czasu, jak odkrył w telewizji cyfrowej kanał Discovery, zapałał wielką miłością do podróży po świecie. - To u was się mówi, że najgorzej jest wyjść za drzwi własnego domu. To święta racja. Sam się o tym przekonałem. Kiedyś się bałem świata, a teraz jestem pewien, że wszędzie sobie poradzę - mówi.

Zbigniew Marecki

Jestem dziennikarzem "Głosu Pomorza". Mieszkam w Słupsku. Zajmuję się codziennymi sprawami mieszkańców Słupska i regionu słupskiego. Interesują mnie ludzie, życie społeczne i polityczne, gospodarka, samorząd i historia regionalna.

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.