Stefan Nawara - człowiek, o którym powinniśmy pamiętać. Pionier Biblioteki Uniwersyteckiej, malarz, nauczyciel

Czytaj dalej
Fot. archiwum prywatne
Iwona Zielińska-Adamczyk

Stefan Nawara - człowiek, o którym powinniśmy pamiętać. Pionier Biblioteki Uniwersyteckiej, malarz, nauczyciel

Iwona Zielińska-Adamczyk

Gotowymi scenariuszami do przygodowych filmów wydają się życiorysy pierwszych powojennych wrocławian. Przede wszystkim tych, którzy zajęli się odbudową miasta. Ich aktywnością można by dzisiaj obdzielić kilka osób. Do takich właśnie pionierów należą twórcy wrocławskiej Biblioteki Uniwersyteckiej. A jednym z nich był STEFAN NAWARA.

Przez 22 lata Stefan Nawara był wicedyrektorem, pierwszym dyplomowanym kustoszem i bliskim współpracownikiem Antoniego Knota - pierwszego dyrektora Ossolineum i Biblioteki Uniwersyteckiej we Wrocławiu. Od maja 1945 roku, przez następne miesiące przybywali z Krakowa, Warszawy, Lwowa profesorowie, pedagodzy, intelektualiści, badacze, artyści - grupa naukowa, której głównym zadaniem było przygotowanie Wrocławia do przyjęcia studentów i rozpoczęcia polskiego etapu historii nauki i edukacji w mieście.

Wszystka krew przelana, czyli jak nabój energii

Profesor Stanisław Kulczyński, pierwszy rektor Uniwersytetu i Politechniki, taką im wszystkim wystawił opinię z okazji 25-lecia nauki polskiej w dawnym Breslau: „Jest rzeczą niezwykłą, jak w garstce ludzi, których większość spędziła życie nad książką i mikroskopem, sytuacja wyzwoliła nieprzeczuwane energie i umiejętność stawiania czoła najbardziej nieprzewidzianym okolicznościom (...). Męczeńska tragedia Warszawy zakrzepła w żyłach jej obrońców, pięcioletnia tułaczka po lasach, nędza obozów zagłady, żywa w pamięci ich ofiar, wizja krwawych dni lipcowych utajona w sercach lwowian - wszystka krew przelana i zdeptana butem wroga złożyła się na ten nabój energii, który w pamiętnych dniach wyzwolenia strzelił jak raca, rozsypując się w świetliste warkocze czynu”.

Dramatyczne początki

Jak zaczęła się polska historia biblioteki najwymowniej oddają dramatyczne, reporterskie wręcz wspomnienia profesora Kulczyńskiego. „Około pierwszej w nocy (z 10 na 11 maja 1945 roku) docieramy na miejsce. Wokoło Biblioteki (na Piasku) pożar. Widno jak w dzień. Wręczamy naszym ochotnikom broń do ręki, której w Bibliotece leży pod dostatkiem, i przetrząsamy piwnice gmachu (…). Rzucamy naszej straży rozkaz, jak ma obsadzić rozgrodzone wejście do gmachu i patrolować jego otoczenie, wydajemy bezwzględny zakaz puszczania kogokolwiek do budynku, pozostawiamy komendę doktorowi Knotowi i powracamy do domu. Nad ranem rozsyłam ponownie patrole zwiadowcze (…). Około ósmej rano wpada goniec: „Biblioteka Uniwersytecka płonie!”Zbieram resztę ludzi i biegiem udajemy się na Wyspę Piaskową. Na miejscu stwierdzam, że ogień na parterze, zgodnie z naszymi przewidywaniami wczorajszymi, wygasł niemal zupełnie i od tej strony nic nie zagraża złożonym po przeciwnej stronie ulicy księgozbiorom. Natomiast budynek Instytutu Wschodniego, sąsiadujący od południa z kościołem Świętej Anny, zastajemy w płomieniach. Zajął się od ognia podłożonego w przylegających doń kamienicach. Wpadamy do nawy kościoła, gdzie leżą książki, i zastajemy sytuację groźną. Dach kościoła płonie, palące się listwy zaczynają spadać na stosy książek przez olbrzymi otwór w sklepieniu. Moi chłopcy rzucają się z determinacją na ratunek. O wodzie nie ma mowy. Wodociąg miejski zniszczony. Do Odry zbyt daleko, brak zresztą naczyń. Próby ratunku ograniczają się do usuwania osękami spadających kwaczy i odrzucania za burtę książek, które rozpoczęły się już tlić. W tym momencie rozlega się ogłuszający huk. Przez rozwalone sklepienie kościoła i rozbitą bramę wpada chmura czarnego, gorącego i pełnego iskier pyłu. Ogarnia nas ciemność. Uświadamiam sobie, że budynki we Wrocławiu są podminowane albo pełne materiału wybuchowego, złożonego w piwnicach. Na Wyspie Piaskowej, gdzie mieściła się komenda obrony twierdzy, nagromadzenie broni i materiałów wybuchowych musi być szczególnie duże. Oceniam sytuację jako beznadziejną i rzucam rozkaz cofnięcia się. Ale moi młodzi ludzie, podnieceni wzmożonym atakiem ognia, nie myślą mnie słuchać. Krew mi uderza do głowy. Jestem wściekły na nich za niesubordynację i na siebie, że ich tutaj przyprowadziłem. Ponownie rzucam stanowczo rozkaz cofnięcia się i wypadam na ulicę. Spostrzegam jednak, że za mną biegnie tylko jeden z młodych (…). Wracam, aby jeszcze raz powtórzyć rozkaz, ale pasja ściska mnie za gardło i nie pozwala wyrzucić z siebie słowa. W tym momencie słychać nowy wybuch i huk walących się murów. Na jezdnię sypią się ściany Instytutu Wschodniego i część wieży kościoła Panny Marii (…). Wracam do kwatery niemal złamany. Idę do prezydenta i zastaję go w gronie współpracowników Zarządu Miejskiego, odbierającego sprawozdanie dzienne. Składam raport, że Biblioteka Uniwersytecka nie istnieje. Prezydent (Bolesław Drobner) jest wzburzony i wzruszony. Opanowuje się jednak szybko, powstaje z krzesła i oświadcza uroczyście: „Od dziś dnia Biblioteką Uniwersytecką będzie Biblioteka Miejska (siedzibą przy ul. Szajnochy 7/9). Miasto odda wszystkie rozporządzalne środki, aby umożliwić pracę instytucji, którą uważa za podstawowy element swojej wielkości”.

Gdy Rosjanie grabili i niszczyli

Dzisiaj budynek na Szajnochy wystawiono na sprzedaż. Wtedy jednak głównym zadaniem było kompletowanie zbiorów bibliotecznych, ściągnięcie książek w języku polskim, przygotowanie się do pracy instytucji, udostępniania dla studentów i pracowników naukowych.

Stefan Nawara, historyk sztuki, filolog, absolwent Uniwersytetu Lwowskiego, przybył do Wrocławia dwa miesiące po pożarze i od razu trafił do ekipy zwanej „zabezpieczalnią książek”. Jej głównym zadaniem było jak najszybsze odnalezienie i odzyskanie cennych zbiorów rozproszonych po całym Dolnym Śląsku. Pośpiech był wskazany, bo Rosjanie grabili lub niszczyli to, co wpadło w ich ręce, a dokładały się do tego również grupy polskich szabrowników i repatriantów.

I tu znowu pojawia się lista 70 schowków niemieckiego konserwatora sztuki Guntera Grundmanna, która była wskazówką dla poszukiwaczy: muzealników, archiwistów, historyków, bibliotekarzy, którym pomagali także niemieccy archiwiści.

Stefan Nawara i Antoni Knot w swoich publikacjach podsumowywali akcję poszukiwawczą. Atmosfera była gorąca. Książki znajdowali w siedzibach arystokratycznych, dworskich, spichlerzach, piwnicach, a nawet w celach więziennych. Poszukiwania były bardzo utrudnione, jak pisał Nawara, bo grupa rewindykacyjna nie miała ani właściwego transportu ani zabezpieczenia. Każda wyprawa była podszyta dreszczykiem emocji.

W Złotym Stoku odnaleziono w więzieniu cenne dla politechniki patenty niemieckie. A w Lasowej koło Zgorzelca kilkusetletnie starodruki i rękopisy ukryte pod pierzynami. Pod Złotoryją Rosjanie wywieźli zbiory, a w ręce szukających trafiały jedynie katalogi dzieł ukradzionych. Poszukiwali w Bolkowie, Bystrzycy Kłodzkiej, Jeleniej Górze, Kłodzku, Lwówku Śląskim, Obornikach Śląskich, Oleśnicy, Strzegomiu, Szklarskiej Porębie, Trzebnicy, Wałbrzychu, Wrocławiu, Żmigrodzie.

W efekcie pracy „zabezpieczalni książek” do końca 1946 roku do budynków na ul. Szajnochy (dawnej Miejskiej Biblioteki w Breslau) trafiło miliony tomów książek, w tym 400 000 woluminów dawnej Biblioteki Uniwersyteckiej, a ponadto cenne zbiory mineralogiczne, archeologiczne, antropologiczne, etnograficzne, ikonograficzne, graficzne.

Gdy skarb był już na miejscu

Po zwiezieniu skarbów do Wrocławia, grupa osób: Zofia Gostomska, Antoni Knot, Jan Wageman, Stanisław Szczepankiewicz, Stefan Nawara, Helena Bilczewska, Wojciech Kwaśnica, Adam Ursel, Andrzej Will i wielu innych zajęli się zabezpieczaniem, konserwowaniem, uzupełnaniem i udostępnianiem księgozbiorów.

Stefan Nawara organizował pierwsze oddziały biblioteki, określał zakresy ich działania, koordynował i czuwał nad zespołem pierwszych pracowników, ich szkoleniem, przydziałem obowiązków. Praca Stefana Nawary nie ograniczała się do bycia przez 22 lata wicedyrektorem Biblioteki Uniwersyteckiej we Wrocławiu czy jednocześnie szefem Gabinetu Ikongraficznego (oryginalne drzeworyty, miedzioryty, litografie) i Referatu Wystawowego, których był twórcą. Był także pedagogiem, działaczem społecznym i co najważniejsze, uznanym malarzem, którego obrazy można i dzisiaj kupić np. na Alegro.

Malarstwo było pasją jego życia. Choć nie pasowało do czasów socrealizmu.

Już w liceum plastycznym w Jarosławiu jego nauczyciel Stanisław Kopystyński, uczeń Jacka Malczewskiego, zaraził go miłością do malowania przyrody niezwykłych górskich krajobrazów.

Tu koniecznie trzeba wspomnieć, że nauczyciel Stefana Nawary trafił do Wrocławia w 1946 roku. W rok po swoim uczniu. Tutaj właśnie wraz z prof E. Geppertem stworzył Państwową Wyższą Szkołę Sztuk Plastycznych (dzisiaj Akademię). Samodzielnie też założył Państwowe Liceum Sztuk Plastycznych. Był jego pierwszym dyrektorem i wieloletnim nauczycielem. A szkoła dzisiaj nosi jego imię.

Podsłuchiwali wykładów pod drzwiami

Właśnie w tej szkole pedagogiem był Stefan Nawara. Musiał być niezwykłym pedagogiem, skoro jego wykłady, a uczył języka polskiego, ściągały tłumy. Uczniowie z młodszych roczników podsłuchiwali pod drzwiami, by usłyszeć, o czym opowiadał.

- Był wyjątkowy. Otwarty na młodzież, pasjonat. Nie trzymał się sztywno linii programowej. Był bardzo przyjazny, dowcipny, intelektualista, wzbudzał respekt i szacunek wśród młodzieży. Otwierał przed nami niedostępny świat. Jako dyrektor biblioteki i szef Gabinetu Ikonograficznego miał dostęp do książek, albumów, katalogów, o jakich w okresie stalinowskim młodzież mogła sobie tylko pomarzyć - opowiada uczennica Nawary Ludmiła Schall-Cieślak, wdowa po światowej sławy aktorze Grotowskiego, Ryszardzie Cieślaku, którego pani Ludmiła wprowadziła do domu Nawarów. - Zapraszał nas na uniwersytet, opowiadał o historii sztuki. Dzięki niemu mieliśmy dostęp do myśli i trendów w Polsce niewskazanych. Opowiadał nam o literaturze, o tej bieżącej i nowych trendach nie tylko w Polsce. Mówił do nas „moi durdziowie, ciemna maso muszę was nauczyć, jak wyjść na ludzi”. Przez pewien czas mieszkałam w domu państwa Nawarów, gdy robiłam dyplom z malarstwa. To był dom otwarty. Jego żona Jadwiga tworzyła wspaniały klimat. Razem z mężem poprosiliśmy, by została matką chrzestną naszej córki. Można było u nich spotkać Kopystyńskiego, Paluszaka, Wrońskiego. Elita artystyczna ówczesnego Wrocławia, która spotykała się w domu państwa Nawarów, dyskutowała o patriotyzmie, o polskości i o zadaniach dla kultury - opowiada pani Ludmiła. - Jaka powinna być? O czym powinna mówić?

Wyszedł poza mury biblioteki

To dzięki malarstwu nazwisko Stefana Nawary wyszło poza biblioteczne mury. Sam organizował wiele wystaw z zasobów bibliotecznych, ale i jego prace miały własne wystawy w całej Polsce. Ostatnia, którą zorganizował uniwersytet, była w 1996 roku, a zebrane tam fundusze przeznaczono na restaurowanie Panoramy Racławickiej.

W latach 50. z abstrakcyjnym malarstwem przyrody i pejzaży pełnym ognistych kolorów obrazy Nawary nie były mile widziane na socrealistycznych wystawach. Agnieszka Nowacka z Biblioteki Uniwersyteckiej opisuje jedną z pierwszych wystaw Nawary:

„... Gra formy i koloru była kompletnie niezrozumiała dla ówczesnej cenzury. Komisarz wystawy, a przy tym kolega, Zbigniew Paluszak, miał nie lada problem z aranżacją tego przedsięwzięcia. Jak twierdzi, jego własne prace były bardziej łagodniejsze i komunikatywne. Dlatego postanowił on wymieszać własne obrazy z obrazami Stefana Nawary”.

Dodatkowo Paluszak zasugerował cenzurze, że te prace zostały wykonane z zamierzeniem zastosowania do celów użytkowych, i miały być inspiracją dla tkactwa artystycznego. Udało się. Stefan Nawara choć nie był malarzem zawodowym, w dowód wyróżnienia został przyjęty do związku profesjonalnych artystów plastyków. Uwielbiał i malował pejzaże górskie, i te dolnośląskie, i te zakopiańskie. Z jednej ze swoich malarskich wycieczek do Zakopanego nie wrócił.

Stefan Nawara zmarł w wieku 64 lat, w roku 1968. Został pochowany we Wrocławiu.

To wspomnienie powstało dzięki pani Ewie Kineckiej, której Stefan Nawara był wujem. A która ma rację, mówiąc, że o takich ludziach powinniśmy zawsze pamiętać.

Iwona Zielińska

Iwona Zielińska-Adamczyk

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.