Wojciech Rodak

Polscy legioniści na Haiti. Jak nasi pacyfikowali powstanie niewolników na Santo Domingo

Polscy legioniści na Haiti. Jak nasi pacyfikowali powstanie niewolników na Santo Domingo Fot. January Suchodolski "Bitwa na San Domingo" / Domena publiczna
Wojciech Rodak

Mieli u boku armii Bonapartego walczyć o wskrzeszenie Rzeczpospolitej. Zamiast tego pacyfikowali powstanie czarnych niewolników. Wyspa okazała się dla nich masowym grobem.

Na początku września 1802 r. żołnierze 3. półbrygady polskiej byli już na Haiti. Nie było mowy ani o żadnym odpoczynku po trudach przeszło trzymiesięcznej podróży przez Atlantyk, ani o aklimatyzacji w tropikach. Głównodowodzący pacyfikacją niewolniczego buntu gen. Charles Leclerc od razu wysyłał Polaków na pierwszą linię. W obliczu narastającej presji partyzanckich grup musiał szybko uzupełnić stany mocno przetrzebionych przez choroby i potyczki garnizonów w miastach i fortach północnego wybrzeża wyspy. Legioniści z marszu ruszali do walki z kompletnie nieznanym przeciwnikiem w ciężkim terenie - w gęsto zalesionych górach. Często te konfrontacje kończyły się dla nich tragicznie. Tak było w przypadku oddziału kpt. Antoniego Sangowskiego, żołnierza rodem z Mścisławia (dziś wschodnie rubieże Białorusi).

20 września pięćdziesięciu polskich legionistów pod dowództwem owego oficera wyruszyło z okolic miasta Borgne na południowy wschód, w kierunku wyżyny Margot. Mieli następnie połączyć się w terenie z francuskimi żołnierzami i uderzyć na zgrupowanie murzyńskich buntowników. Maszerowali w upale i ciężkim terenie, w związku z czym postanowili się zanadto nie obciążać - wzięli jedynie po 30 nabojów. Miało się to potem na nich srogo zemścić.

W straży przedniej szedł kapral Kierestyni z ośmioma żołnierzami i lokalnym przewodnikiem. Dalej za nimi szedł Sangowski z 31 legunami i drugim kreolskim przewodnikiem. Pochód zamykał sierżant Ruszkowski z kolejnymi ośmioma żołnierzami.

Już pierwszego dnia marszu nie wszystko poszło zgodnie z planem. Trzon kolumny stracił kontakt z poruszającą się znacznie dynamiczniej awangardą Kierestyniego. Wieczorem Sangowski z pozostałymi żołnierzami zatrzymał się na nocleg w plantacji Dubrail. Ich obecność nie uszła uwadze partyzanckich zwiadowców. W nocy lasy wokół zabudowań zaroiły się od murzyńskich wojowników. Polacy znaleźli się w pułapce.

O poranku, gdy tylko legioniści wkroczyli na leśną ścieżkę, zza drzew i zarośli rozległy się karabinowe strzały. Polacy zajęli pozycje defensywne i zaczęli odpowiadać tym samym powstańcom. Po trwającej kilka godzin wymianie ognia, gdy żołnierzom kończyła się amunicja, Sangowski rozkazał swoim ludziom wycofać się w kierunku zabudowań plantacji. Uprzednio zastrzelono czarnego przewodnika, niesłusznie podejrzewając go o zdradę.

Sytuacja legionistów była krytyczna. Nie mieli ani ładunków, ani przewodnika. Mogli jedynie przebijać się z okrążenia, walcząc na bagnety. Jednak Sangowski wybrał inne wyjście. Wysłał do powstańców parlamentariusza. Szybko wynegocjowano warunki kapitulacji. Żołnierze mieli złożyć broń, a w zamian partyzanci obiecali puścić ich wolno. Niestety rycerskie kalkulacje oficera okazały się błędne. W tej barbarzyńskiej wojnie na wyniszczenie obie strony nie przestrzegały europejskich reguł gry. Gdy więc tylko wszyscy Polacy zostali rozbrojeni, Murzyni zaczęli ich szturchać i szarpać. Wtedy też kilku co bardziej przewidujących legionistów zbiegło w las. Wśród nich znalazł się także kpt. Sangowski, który wskoczył do bagniska, skąd ukryty pośród trzcin, z przerażaniem oglądał gehennę swoich ludzi. Powstańcy otoczyli legionistów. Pośród krzyków i bicia poprzywiązywali ich do drzew. Następnie, jak pisał haitański weteran major Kierzkowski, „uszy, nosy [im-red.] obrzynali, oczy wydłubywali, a potem ogień im podkładali, jednym pod nogi, innym na plecach”. Męki nieszczęśników trwały kilka godzin. Żaden z nich nie dotrwał żywy do przybycia francuskiej odsieczy, która wreszcie spłoszyła powstańców.

Ostatecznie w wyniku „nieudolności i tchórzostwa” kapitana Sangowskiego, tak ocenili jego postępowanie francuscy przełożeni, zginęło 35 legionistów, stracono 50 karabinów i zaufanego przewodnika (nie było łatwo ich rekrutować spośród wrogo nastawionej do białych ludności). Oficer ten uniknął sądu wojennego tylko dlatego, że wcześniej zabrała go śmierć. W wyniku długiego przebywania w zimnej wodzie nabawił się zapalenia płuc i zmarł kilka dni po opisanych wydarzeniach.

To tylko jeden z dramatycznych epizodów okrutnej kolonialnej wojny na karaibskiej wyspie, w jaką Polacy zostali wplątani przez Napoleona Bonaparte. Nie dość, że walczyli w cudzym interesie, to w niesłusznej sprawie, ale mimo to sumiennie wykonywali rozkazy Francuzów, padając przy tym jak muchy. Żeby w pełni zrozumieć polski rozdział haitańskiej tragedii, należy najpierw przybliżyć okoliczności, w jakich się rozgrywał.

Perła Antyli
Francuzi oficjalnie otrzymali we władanie zachodnią część wyspy Hispaniola na mocy traktatu pokojowego Rijswijk z 1697 r. Granice owej kolonii, nazywanej przez nowych władców Santo Domingo (fr. Saint-Domingue), pokrywały się mniej więcej z obszarem współczesnego państwa Haiti. Pozostała część wyspy stanowiła zamorską posiadłość Hiszpanii (dziś Dominikana).

W przeciągu kilku dziesięcioleci Francuzi uczynili z Santo Domingo najlepiej prosperującą kolonię na całych Karaibach. Liczby mówią same za siebie. Na jej plantacjach przed 1780 r. produkowano 40 proc. cukru i 60 proc. kawy spożywanych wówczas w Europie. Jej efektywność była daleko większa niż na wszystkich brytyjskich posiadłościach w Indiach Zachodnich razem wziętych (a przypomnijmy, że wchodziły w ich skład m.in. intensywnie rozwijające się Jamajka i Barbados). Poza cukrem i kawą hitami eksportowymi kolonii były również indygo (barwnik) i bawełna. Kolonia z pirackiego gniazda, jakim była w XVII w., przeistoczyła się w motor napędzający gospodarkę królestwa ostatnich Burbonów. Nic więc dziwnego, że ochrzczono ją nawet mianem „Perły Antyli”.

Ofiarami ekonomicznej prosperity Santo Domingo byli czarni niewolnicy, pracujący na plantacjach. Ich liczebność wzrosła z 3,6 tys. w 1687 r. do ok. 500 tys. w 1789 r. Podkreślmy, że była raczej wynikiem ciągłego przywozu niewolników z Afryki Zachodniej (nawet od 10 do 40 tys. rocznie), nie zaś przyrostu naturalnego. Ten był niewielki, gdyż większość Murzynów nie wytrzymywała ciężkich warunków życia na plantacjach. Ich organizmy wyniszczała przede wszystkim praca w polu od rana do wieczora. Poza tym osłabieni niewolnicy często padali ofiarami chorób i epidemii. Swój udział w obniżaniu ich populacji mieli także bestialscy właściciele i nadzorcy, którzy potrafili za niesubordynację zachłostać niewolnika na śmierć. Dlatego też zdesperowani Afrykanie nierzadko decydowali się na ucieczkę z tego piekła. W wysokich zalesionych górach, które dominowały w krajobrazie Santo Domingo, maroni mogli stosunkowo łatwo się ukryć i żyć wolni, z dala od władzy francuskich kolonistów. Szacuje się, że ok. 1789 r. było ich ok. 50 tys.

Krwawa zemsta
Około 30 tys. białym mieszkańcom Santo Domingo wydawało się, że kontrolują sytuację w kolonii. Bogaci plantatorzy, wykorzystując zamieszanie rewolucji francuskiej, zaczęli nawet walczyć w Paryżu o większą niezależność „Perły Antyli” od metropolii, by zrzucić niekorzystne dla siebie układy handlowe i część zobowiązań podatkowych. Gdy oni zajmowali się swoimi sakiewkami, murzyńscy niewolnicy z plantacji północnej części kraju po cichu przygotowywali się do powstania. 14 sierpnia 1791 r. wpływowy houngan (kapłan religii wudu) o imieniu Dutty Boukman i liderzy sprzysiężenia odprawili w Lesie Kajmanów ceremonię w intencji powodzenia rebelii przeciwko białym ciemiężycielom. W nocy z 21 na 22 sierpnia cały żyzny region wokół Le Cap, stolicy kolonii, spłynął krwią. Co najmniej 20 tys. Murzynów uzbrojonych w maczety i muszkiety krążyło wokół miasta, siejąc śmierć i pożogę na wszystkich plantacjach i osiedlach. Dla białych były to dni grozy. Oddajmy głos historykowi C.R.L. Jamesowi:

„Ich żony [niewolników - red.] gwałcono bez litości, toteż gwałcili wszystkie kobiety, jakie wpadły im w ręce, często na ciałach ich mężów, ojców, braci drgających jeszcze w agonii […]. Ich zbrodnie były jednak niczym w porównaniu z dzikością i zimną krwią, z jaką biali z Cap traktowali schwytanych jeńców-niewolników.”

W ciągu paru tygodni buntownicy wymordowali przeszło 4 tys. białych kolonistów. Jednocześnie powstanie nabierało impetu. Do rebelii przyłączyło się przeszło 100 tys. Murzynów. Plantatorzy i wierne im milicje nie były w stanie okiełznać chaosu, który rozlał się wkrótce na całe Santo Domingo. Nic nie dało schwytanie i ścięcie Dutty Boukmana w listopadzie 1791 r. Wówczas jego miejsce na czele rebelii zajął Toussaint L’Ouverture, czarnoskóry wyzwoleniec obdarzony charyzmą, politycznym zmysłem i wielkim talentem wojskowym. Udało mu się zjednoczyć rozproszone rebelianckie siły i zorganizować je w sprawną armię. Dzięki temu w przeciągu paru lat zdołał nie tylko zrzucić francuskie jarzmo, ale również zadał sromotne klęski wojskom Hiszpanii i Wielkiej Brytanii, które interweniowały na Santo Domingo. Co więcej, zajął także hiszpańską część Hispanioli, stając się panem całej wyspy.

Jednak L’Ouverture nie zrywał ostatecznie więzów z metropolią. W 1801 r. ogłosił konstytucję, która znosiła niewolnictwo w całej kolonii, ale zaznaczono w niej wyraźnie, że Santo Domingo stało się „suwerennym państwem w ramach Francuskiego Imperium”. Powstańczy wódz był wedle jej zapisu jedynie „dożywotnim generałem-gubernatorem”.

Zgładzić wszystkich
Tymczasem we Francji doszedł do władzy Napoleon Bonaparte. Deklaracje wierności „czarnego jakobina”, jak nazywano haitańskich rewolucjonistów, nie zadowalały go, wręcz prowokowały do działania. Pierwszy Konsul chciał spacyfikować kolonię i przywrócić na niej dawny ład. W tym celu w pod koniec 1801 r. wysłał na Santo Domingo 15-tysięczny korpus ekspedycyjny pod dowództwem swojego szwagra, gen. Charlesa Leclerca.

Początkowo Francuzi odnosili sukcesy. Do wiosny 1802 r. opanowali Le Cap, Les Cayes, Port-au-Prince i pozostałe najważniejsze porty na wybrzeżu wraz z ich przyległościami. Na ich stronę przechodzili kolejni czarni i mulaccy dowódcy wojsk L’Ouverture’a razem z całymi swoimi oddziałami. Mamiono ich obietnicami karier we francuskiej armii, obiecując przy tym bałamutnie, że niewolnictwo nie zostanie przywrócone. Opuszczony przez swoich ludzi generał-gubernator Santo Domingo musiał złożyć broń w maju 1802 r. Chociaż Leclerc gwarantował mu nietykalność, to w kilka tygodni później aresztowano go i wywieziono do Francji. Toussaint L’Ouverture, ikona haitańskiej rewolucji, zmarł w rok później w twierdzy Fort-de-Joux.

Latem 1802 r. Francuzi poczuli się na tyle silni w Santo Domingo, że zaczęli ostrożnie przywracać niewolnictwo na kontrolowanych przez swoje wojska terenach. W odpowiedzi Murzyni natychmiast sięgnęli po broń. Na jesieni 1802 r. do spontanicznie utworzonych grup partyzanckich dołączyli wraz ze swoimi ludźmi niedawni zdrajcy L’Ouverture’a i francuscy kolaboranci. Wśród nich znajdował się generał Jean-Jacques Dessalines, eks-niewolnik słynący z okrucieństwa. Został przywódcą nowej rebelii.

W odpowiedzi na te wydarzenia Leclerc przygotował nowy plan odzyskania wyspy. W październiku 1802 r. pisał do Napoleona:

„Trzeba zgładzić wszystkich Murzynów z gór [buntowniczych maronów - WR], mężczyzn i kobiety, zachowując jedynie dzieci poniżej 12 lat; zniszczyć połowę Murzynów z nizin i nie pozostawić w kolonii ani jednego Mulata noszącego epolety”. Tymczasem w przygotowaniach do realizacji tego finalnego punktu pacyfikacji Santo Domingo wzięli udział także Polacy. Choć chcieli walczyć o wyzwolenie własnej ojczyzny, to teraz karnie nieśli innym kajdany.

Niewygodni i obcy
Legiony Polskie powstały w 1797 r. we Włoszech z inicjatywy gen. Jana Henryka Dąbrowskiego. Przypomnijmy, że te kilkutysięczne oddziały dzielnie walczyły u boku Francuzów w kampaniach na północy Italii i nad Renem przeciwko siłom II koalicji antyfrancuskiej, w której składzie znaleźli się zaborcy Rzeczpospolitej - Austria i Rosja. Wierzyli, jak głoszą słowa naszego hymnu, że z naszym wielkim sojusznikiem z Zachodu dojdą z „ziemi włoskiej do Polski”.

Jednakże polityka Paryża zmienia się. W lutym 1801 r. podpisano traktat pokojowy w Lunéville. Francja przerywała konflikt z Rosją i Austrią, spychając „sprawę polską” w niebyt. Frustracja tym faktem spowodowała rozprzężenie w szeregach Legionów. Otwarcie krytykowano Napoleona, wielu oficerów rezygnowało z służby.

Pierwszy Konsul doskonale zdawał sobie sprawę z ich nastrojów. Dlatego gdy Leclerc, którego korpus ekspedycyjny topniał w wyniku strat w walce i epidemii żółtej febry, poprosił go o szybkie przesłanie posiłków, ten bez wahania zdecydował o wysłaniu na Santo Domingo także Polaków. Tym roztropnym posunięciem po prostu pozbył się niewygodnych przyjaciół z Europy.

Polscy żołnierze przyjęli decyzję Napoleona dość obojętnie. Rozkaz to rozkaz - trzeba się nim pogodzić. Tylko nieliczni przeczuwali, że są wysyłani na zatracenie. „Francja dowiodła, że Polacy są jej obcy” - pisał wprost jeden z oficerów. Wydarzenia następnych miesięcy wykazały, że nie mylił się.

Na Antyle trafiły ostatecznie dwie polskie półbrygady stacjonujące w północnych Włoszech. Pierwsza, nosząca nr 113, po włączeniu do francuskiej armii, liczyła 2810 żołnierzy i oficerów. Druga, o nr 114, na stanie miała 2460 ludzi. Dotarły na Santo Domingo odpowiednio we wrześniu 1802 r. i lutym 1803 r.

Polacy przybywali na miejsce wymęczeni po trzymiesięcznej podróży morskiej. Była ona koszmarnie niewygodna. Legioniści tkwili ściśnięci jak sardynki w puszce na przepełnionych statkach, o skromnym wikcie i zaśmierdłej wodzie. W dodatku na miejscu okazywało się, że Francuzi zapewniali im wadliwe wyposażenie.

Brakowało mundurów dostosowanych do tropikalnego klimatu. Ale zdarzały się bardziej karygodne zaniedbania naszych sojuszników, np. 60 proc. strzelb przydzielonych 114. półbrygadzie nie nadawała się do użycia.

Mimo tych braków i kiepskiego stanu fizycznego żołnierzy, wysyłano ich od razu, bez aklimatyzacji, na pierwszą linię.

Wynikało to z faktu, że Francuzi musieli szybko uzupełniać straty w znajdujących się pod presją przeciwnika garnizonach i wysuniętych blokhauzach. Skutki ekspresowego wdrażania w nową wojnę były dla Polaków opłakane.

Morze krwi
W listopadzie 1802 r. na żółtą febrę zmarł gen. Leclerc. Zastąpił go gen. Donatien de Rochambeau. Ten, otrzymawszy z Europy spore posiłki, postanowił zdławić powstanie, siejąc terror. Wysyłane w teren kolumny pacyfikacyjne zabijały wszystkich czarnoskórych mieszkańców wyspy, łącznie z kobietami i dziećmi, które uznano za „podejrzane o sprzyjanie rebelii”. Dla jeńców nie było żadnej litości. Wieszano ich, duszono siarką pod pokładami starych statków niczym w komorach gazowych albo rzucano na pożarcie specjalnie wytresowanym olbrzymim dogom sprowadzanym z Kuby.

Polacy, słynący z bitności w Europie, w nowych realiach zupełnie nie potrafili się odnaleźć. Francuscy przełożeni narzekali na ich „brak odwagi i apatyczność”. Legioniści czuli się mocno niepewnie w obcym terenie, nie znali lokalnego języka. W dodatku zupełnie nie potrafili przystosować się do nieregularnej wojny partyzanckiej. Przywykli do natarć w wielkich formacjach, zupełnie nie radzili sobie w starciach w niewielkich grupach. W efekcie walczyli „miękko”, nieraz, niczym wspomniany Sangowski, paktując z Murzynami. I ponosili spektakularne klęski. W Forcie Petite Anse powstańcy zepchnęli trzy broniące się polskie kompanie do jednego budynku. Gdy obrońcom skończyły się naboje, atakujący podpalili budynek. Większość legionistów, w tym kpt. Krzyszkowski, spaliła się żywcem. W maju 1803 r. pod Les Cayes inny polski oddział wysłano do nocnego ataku. Legioniści szli wzdłuż plaży, gdy natrafili na spory murzyński obóz. Myśleli, że jak obejdą go krocząc po pas w morzu, to nie zostaną zauważeni. Niestety o poranku powstańcy dostrzegli ich i rzucili się do walki na szable i bagnety. Z czterdziestu ludzi padło trzynastu. Wielu z tych, co uszli z życiem, zmarło wkrótce w wyniku odniesionych ran.

Do udanych przedsięwzięć polskich legionistów należy zaliczyć pirackie rajdy, jakie przeprowadzili w końcowej fazie walk na Antylach, gdy Francuzi przebywali jeszcze na hiszpańskiej części Hispanioli, oficerowie Blumer, Kobylański i ppor. Kazimierz Lux. Ten ostatni w 1805 r. na galeocie „Mosquito” dotarł do wybrzeży Meksyku. Tam zdobył kilka brytyjskich okrętów, a następnie sprzedał łupy i pryzy z olbrzymim zyskiem. Po czym szczęśliwie powrócił do portu Santo Domingo.

Stosunek powstańców do legionistów zmieniał się w toku walk. Początkowo traktowano ich gorzej niż Francuzów. Nic dziwnego. Nasi sojusznicy wmawiali Murzynom, że „Polacy to ludożercy”. Ci dawali wiarę tym bredniom, więc nie oszczędzali legionistów. Wkrótce jednak miejscowi przekonali się, że jest to wierutna bzdura. Zaczynali patrzeć życzliwiej na naszych legunów. Podobieństwo położenia obu walczących o wolność ludów, polskiego i haitańskiego, zrozumiał nawet Dessalines, który miał nazwać Polaków „białymi Murzynami Europy”. Dowodem jego życzliwości dla naszej nacji był fakt, że jego osobista gwardia składała się z trzydziestu Polaków (jeńców lub dezerterów).

700 szczęśliwców
Ostatecznie francuska ekspedycja na Santo Domingo zakończyła się spektakularną porażką. W listopadzie 1803 r. siły gen. Rochambeau musiały ustąpić przed dzielnymi powstańcami, naciskiem brytyjskiej floty, a przede wszystkim przed żółtą febrą, która pustoszyła szeregi jego armii w błyskawicznym tempie. Koszty karaibskiej kampanii były olbrzymie. W ciągu 21 miesięcy Francuzi utracili przeszło 50 tys. ludzi, w tym 43 tys. żołnierzy i marynarzy. Nie dziwi więc, że Paryż zaniechał w następnych latach prób odzyskania „Perły Antyli”. Dessalines triumfował. 1 stycznia 1804 r. proklamował powstanie Haiti - pierwszej niezależnej czarnej republiki i drugiego narodu, który zrzucił kolonialne jarzmo na półkuli zachodniej.

Dla Polaków wyspa okazała się jednym wielkim grobem. W wyniku walk i epidemii zginęło ok. 4,5 tys. legionistów. Do Europy, po wielu przejściach, powróciło raptem 700 z nich. Wielu wzięło później udział w kolejnych kampaniach napoleońskich.

Nasz naród nie wyciągnął z lekcji Santo Domingo żadnych wniosków. Później jeszcze nieraz polscy żołnierze przelewali krew nie w swoim interesie. I nie zawsze w słusznej sprawie.

Bibliografia:
J. Pachoński - „Polacy na Antylach i Morzu Karaibskim”
T. Łepkowski - „Archipelagu dzieje niełatwe”
T. Łepkowski - „Azjatycka i afrykańska Ameryka: notatki i impresje z podróży historyka”
C.L.R. James - „Black Jacobins: Toussaint L’Ouverture and the San Domingo Revolution”
R. Orizio - „Zaginione białe plemiona”

Wojciech Rodak

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.