Nierozważny Petru i nieromantyczny Schetyna. Który wrocławianin liderem opozycji?

Czytaj dalej
Dorota Kowalska

Nierozważny Petru i nieromantyczny Schetyna. Który wrocławianin liderem opozycji?

Dorota Kowalska

Schetyna nigdy nie był liderem, nawet w oczach niektórych swoich kolegów, a Petru został po prostu wrzucony w politykę, jest dziełem koniunktury. W dodatku obu brakuje wiarygodności, obaj są bezideowymi pragmatykami - ocenia szefów PO i Nowoczesnej profesor Kazimierz Kik.

Schetyna i Petru, dwóch liderów największych partii opozycyjnych w polskim parlamencie. Obydwaj pochodzą z Wrocławia, każdy z ambicjami na jednoosobowe przewodzenie opozycji. I oprócz ambicji, nic tych panów nie łączy: mają różną przeszłość , różnych znajomych, zupełnie różne charaktery. Nie ma między nimi chemii, jest za to mocna rywalizacja.

Michał Krzymowski opisywał w ostatnim „Newsweeku”: „Kilkadziesiąt godzin po rozpoczęciu protestu na sali plenarnej Ryszard Petru przychodzi do sejmowej »pieczary« na rozmowę z Grzegorzem Schetyną. Chodzi o ustalenie wspólnego planu działania i - co najważniejsze - terminu zakończenia okupacji. Spotkanie przebiega jednak w nerwowej atmosferze.

- Ja ci powiem, Grzegorz… - zaczyna Petru.

- …ty mnie, tak? - wtrąca złośliwie Schetyna.

- Powiem ci, co teraz powinniśmy…

- Ty chcesz mi politykę tłumaczyć? Ty?

Ostatnie dni to prawdziwy sprawdzian i dla Schetyny, i dla Petru. Tyle tylko że ten drugi stanął do niego mocno osłabiony. Tuż przed końcem roku, kiedy posłowie Nowoczesnej i Platformy okupowali salę plenarną, Petru został przyłapany w samolocie, którym leciał do Portugalii. Towarzyszyła mu nie żona, ale partyjna koleżanka. Jak później tłumaczył, a właściwie nie tłumaczył, nikogo nie powinien interesować jego prywatny wypad na sylwestra. Tyle tylko że żaden doświadczony polityk, z odrobiną wyobraźni, takiego błędu nigdy by nie popełnił. Bo to błąd niemal szkolny, śmieszny, dziecinny. Petru zapomniał, że przestał być anonimowy, że zostając liderem wielkiej opozycyjnej partii, biegając po radiach i telewizjach, stał się osobą publiczną, rozpoznawalną. A dzisiaj każdy ma przy sobie telefon komórkowy, każdy jest fotografem amatorem, może zrobić zdjęcie każdemu w niemal każdej sytuacji. O tym, że samolotowe eskapady mogą się kończyć gorzej niż źle, też powinien wiedzieć, nie dalej jak kilkanaście miesięcy temu trzech świetnie zapowiadających się posłów w samolocie do Madrytu pożegnało się ze swoimi politycznymi karierami.

Cóż, Petru był nierozważny, czym wydawał się zaskoczyć nawet swoich partyjnych kolegów.

- Petru jest w szoku - mówi Marek Migalski, kiedyś polityk, dzisiaj politolog. Ten szok zaowocował kolejnymi decyzjami, które raczej nie przyniosły mu chwały, w każdym razie na pewno nie świadczą o jego politycznej intuicji. 10 stycznia, dzień przed mającym się rozpocząć posiedzeniem Sejmu, Petru poszedł na spotkanie z Jarosławem Kaczyńskim. Cóż, może myślał, że uda mu się przekonać prezesa do jakichś ustępstw, pójścia na kompromis, jakby zapominając, z kim ma do czynienia. Rozmowy zakończyły się niczym. Nie pierwszy raz zresztą. Już kiedyś lider Nowoczesnej przyjął zaproszenie do rozmów w sprawie nowej ustawy o Trybunale Konstytucyjnym. Mówił po niej o światełku w tunelu. Światełko zgasło, jeśli w ogóle kiedyś się świeciło, co bardziej złośliwi ironizowali, że Petru widział w tunelu światełko pociągu, który po nim przejechał.

„Prezes Jarosław Kaczyński przyzwyczaił nas już przez ostatni rok do tego, że organizuje tego typu spotkania po to, aby upokorzyć liderów opozycji. Moim zdaniem, powinniśmy przyjąć prostą i jasną zasadę: jeśli pan Jarosław Kaczyński zaprasza do jakichkolwiek rozmów, to panie prezesie Kaczyński oczekujemy, że przed każdym z nich przedstawi pan agendę tego spotkania i przedstawi swoją propozycję negocjacyjną. Nie może być tak, że idziemy na spotkanie i nie wiemy, co będzie na nim omawiane. Z tego punktu widzenia, strategii - to był błąd. Pan prezes Kaczyński nauczył nas, że musimy zachować daleko idącą nieufność i musimy sformatować nasze kontakty z władzą, biorąc to zawsze pod uwagę - mówi nam posłanka Joanna Mucha z Platformy. Władysław Frasyniuk, który zawsze wspierał Ryszarda Petru, tym razem był bezwzględny.

- To zdumiewające, że ile razy Ryszard Petru widzi posła Jarosława Kaczyńskiego, to tyle razy mu się zapala światełko w tunelu. Ja uważam to za skandaliczne, żeby było jasne - stwierdził Frasyniuk w TVN24. Skrytykował też jego wyjazd do Portugalii. - To jest nie w porządku wobec wyborców, ale w ogóle świństwo wobec koleżanek i kolegów, którzy pozostali na tej sali sejmowej - mówił w „Faktach po Faktach”.

Kiedy wiadomo było, że z porozumienia nic nie wyjdzie, Ryszard Petru wyszedł z kolejnym pomysłem. Chciał składać wniosek o samorozwiązanie Sejmu. Eksperci i politolodzy nie zostawili na nim suchej nitki. Krótko mówiąc, ostatnie dni nie były dla Petru udane.

- Petru marzy o tym, żeby wróciło normalne, żeby to wszystko wreszcie się skończyło. Chciałby wrócić do biegania po studiach telewizyjnych - opowiada Marek Migalski. I dodaje, że Petru to taki krótkodystansowiec. Miał bardzo ładną kampanię wyborczą, szybko uczył się polityki, a teraz zastopował. Nie chce się więcej uczyć, nie potrafi czekać, wycofać się. Uwielbia media, bo dla niego media to kwintesencja polityki. Uwodzi w nich, czaruje.

Ale płaci za to słoną cenę. Już dawno został okrzyknięty mistrzem wpadek, bo trudno nie odnieść wrażenia, że Petru szybciej mówi niż myśli.

Kręcenie filiżanką w szklance bez cukru, wysyłanie chłopców do ginekologa, usuwanie aborcji, ciąża kobiety trwająca 12 miesięcy, głowa, która psuje się od góry, 15-procentowe przerwy w Sejmie, Święto Sześciu Króli, wspomnienia o „Rubikoniu”, były premier Wielkiej Brytanii David „Kamerun”, 130 parę krajów na świecie czy obecna konstytucja mająca 225 lat - to niektóre z jego nie do końca trafnych wypowiedzi. Zresztą, z historią też u Ryszarda Petru trochę na bakier. Lider Nowoczesnej mówił więc o ,,Sejmie głuchym”, myląc go z „Sejmem niemym”, Zamach majowy umiejscowił w 1935 roku, czyli już po śmierci marszałka Józefa Piłsudskiego, który przeprowadził go w 1926 roku.

Podczas rozmowy z Konradem Piaseckim Petru stwierdził: - „Imperia padają zwykle w szczycie swej chwały i to jest właśnie ten moment w PiS”. Dziennikarz nie omieszkał więc zapytać, które z imperiów upadało w takim właśnie momencie. Poseł szybko odpowiedział, że Imperium Rzymskie. Choć dziennikarz dopytywał, czy jest on tego pewny, Petru zdecydowanie twierdził, że jak najbardziej. Wówczas Piasecki przypomniał, że szczyt chwały Imperium Rzymskiego przypada na mniej więcej 100 r. n. e., a upadło w 476 r. Lider Nowoczesnej stwierdził wtedy enigmatycznie: - No dobrze, ale to jest dokładnie to samo. W tym sensie, że jak ma pan wielkie imperium, nie jest pan w stanie nim zarządzać.

Konstytucja uchwalona 3 maja 1791 roku, która przetrwała ledwie kilkadziesiąt miesięcy i choć ma już 225 lat, jest dokumentem historycznym, dla lidera Nowoczesnej właściwie wciąż obowiązuje, bo Ryszard Petru uważa, że obowiązująca ustawa zasadnicza z 1997 roku to tylko lekko zmieniona konstytucja 3 Maja, a PiS bezczelnie ją łamie.

Cóż, coś za coś - można by powiedzieć.

Schetyna wpadek ma mniej, ale on - w przeciwieństwie do Petru - media traktuje jako narzędzia do uprawiania polityki, nigdy jednak za nimi nie przepadał.

- To stary lis, politycznie poobijany. Więcej wiedzieć o polityce niż Schetyna nie można - ocenia Marek Migalski. Schetyna ma wiedzę, doświadczenie, to w przeciwieństwie do Petru długodystansowiec.

Zanim został przewodniczącym Platformy, na wiele miesięcy został odsunięty na boczny tor, ale też ostatnio nie było mu po drodze z Donaldem Tuskiem. Pierwsze „przesunięcie” Schetyny miało miejsce po wybuchu afery hazardowej. Tusk spokojnie czekał na sondaże opinii publicznej, śledził reakcję dziennikarzy na konferencji prasowej zorganizowanej przez Mirosława Drzewieckiego. A kiedy stało się jasne, że Drzewiecki nie przekonał do siebie ani dziennikarzy, ani widzów zgromadzonych przed telewizorem, zdymisjonował ministra sportu, a potem wszystkich, którzy mogli się źle kojarzyć. A więc Drzewieckiego, Chlebowskiego, a także Schetynę , który - choć marginalnie - to jednak przewijał się w rozmowach nagranych przez CBA. Do tej pory pozycja Schetyny wydawała się niezagrożona. Schetyna był przecież szefem MSWiA, drugim człowiekiem po Tusku, potem szefem klubu parlamentarnego PO, bo został nim na otarcie łez po dymisji, miał nad sobą marszałków, a nawet wszystkich ministrów. Dlaczego Donald Tusk aż tak zdegradował swojego przyjaciela? Oficjalnie politycy PO mówili wtedy: „w myśl zasad i obowiązujących standardów”. Nieoficjalnie, że Schetyna już od dłuższego czasu przeznaczony był „do odstrzału”. Donald Tusk bał się jego coraz silniejszej pozycji w Platformie, ambicji i wpływów. Grzegorz Schetyna zawsze miał opinię twardego gracza, człowieka ambitnego, inteligentnego, a kiedy trzeba, pozbawionego skrupułów. Grał tego złego policjanta, zawsze w cieniu dobrego, jakim cały czas pozostawał Tusk. Znali się długie lata.

Schetyna pochodzi z antykomunistycznej rodziny, działał w NZS, został nawet szefem wrocławskiego NZS. I jak opowiadają jego dawni koledzy, wykazał się genialnym zmysłem organizacyjnym: zapobiegliwy, ostrożny, surowy dla współpracowników, ale też dla siebie. Na początku lat 90. razem z tymi, którymi dowodził, zapisał się do Kongresu Liberalno-Demokratycznego.

Schetyna bardzo szybko stał się prawą ręką Tuska. Ale zanim został człowiekiem numer dwa Platformy, był już politykiem zaprawionym w bojach: z rekomendacji Rafała Dutkiewicza z Komitetu Obywatelskiego Solidarności został asystentem wojewody Janisława Muszyńskiego.

Potem awansował na dyrektora urzędu wojewódzkiego, wreszcie na najmłodszego wicewojewodę w Polsce. Po drodze udało mu się przejąć władzę we wrocławskim KLD. Kiedy w 2000 roku Tusk przegrał walkę o szefostwo w partii i stworzył Platformę Obywatelską, właśnie Schetynę zrobił sekretarzem generalnym partii i szefem struktur dolnośląskich. Mówiło się, że w pewnym momencie Schetyna niemal uzależnił od siebie Tuska. Z czasem ta przyjaźń gasła. Po dymisji ze stanowiska szefa MSWiA został marszałkiem Sejmu, ale już po wygranych przez Platformę wyborach parlamentarnych w 2011 roku tylko przewodniczącym sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych.

Kiedy Donald Tusk odchodził do Brukseli, swoim następcą, a więc premierem, uczynił Ewę Kopacz, nie długoletniego współpracownika Schetynę. To był na pewno spory cios, ale Schetyna, w przeciwieństwie do Petru, jest cierpliwy, potrafi czekać. Rok temu wygrał wybory na szefa Platformy Obywatelskiej.

Podczas ostatniej sejmowej batalii to Schetyna grał tego twardego, tego, który się nie ugnie.

- Jego się prosiło, na niego czekało, on się tego nauczył od Kaczyńskiego - opowiada Migalski. Tak, to stary polityczny wyjadacz. - Ewidentnie wypadł lepiej niż Petru - dodaje.

Petru doświadczenia w polityce nie ma, chociaż od dawna go do niej ciągnęło. Oferował swoje usługi za Tuska, potem przy okazji tworzenia rządu Ewy Kopacz, a nawet przy ostatniej rekonstrukcji. Petru był tak zdeterminowany, że pod koniec ubiegłego roku jego otoczenie zaczęło „spinować” powstanie partii Balcerowicza. Ale zaczynał jako asystent Władysława Frasyniuka, był zresztą wobec niego bardzo lojalny. Kiedy Leszek Balcerowicz, wykładowca Petru, zaproponował mu współpracę, ten miał odpowiedzieć, że ma już zobowiązania. Zostanie z Frasyniukiem do końca kadencji, a potem, jeśli propozycja od Balcerowicza będzie aktualna, chętnie ją przyjmie. I przyjął. Z rekomendacji Leszka Balcerowicza rozpoczął pracę w fundacji Case. Od 1995 był jego asystentem, a w latach 1997-2000, gdy Leszek Balcerowicz pełnił funkcję wicepremiera i ministra finansów, był jego doradcą, pracując jako konsultant w biurze pełnomocnika rządu ds. reformy emerytalnej. Obaj panowie - i Balcerowicz, i Frasyniuk, wydawali się zresztą mocno wspierać Petru na jego politycznej drodze.

Ale zanim na nią wszedł, był głównym ekonomistą banku BPH. Niektórzy do dziś mu wypominają, że namawiał ludzi do brania kredytów we frankach szwajcarskich, podczas gdy sam przewalutował swój kredyt na złotówki.

- Bardzo go ciągnie do polityki, jest wygłodniały politycznego sukcesu. Mówiło się w stolicy, że kiedy nie dostał stanowiska w rządzie Tuska, bardzo chciał powalczyć w wyborach samorządowych. Chciał zostać kandydatem warszawskiej wspólnoty samorządowej na prezydenta Warszawy - opowiada nam jeden ze stołecznych polityków.

W końcu dopiął swego i po świetnej kampanii wyborczej wszedł z Nowoczesną do Sejmu. Ma świetnych posłów, inteligentnych, często wypadających w mediach lepiej niż on, ale to Petru jest liderem.

Schetyna czy Petru ma większe szanse na zostanie liderem opozycji? A może żaden z nich?

Prof. Kazimierz Kik, politolog, obstawia to drugie. - Schetyna nigdy nie był liderem, nawet w oczach niektórych swoich kolegów, a Petru został po prostu wrzucony w politykę, jest dziełem koniunktury - uważa prof. Kik. - Petru, choć inteligentny i błyskotliwy, nie ma doświadczenia, co nadrabia miną - wychodzi śmiesznie. Brak mu też profesjonalizmu. To raczej śmieszny aspirant do przywództwa, nieodpowiedzialny za to, co mówi i co robi. Schetyna jest bardziej doświadczony, cechuje go większy profesjonalizm. Ale obu brakuje wiarygodności, obaj są bezideowymi pragmatykami - ocenia profesor.

Surowo? Surowo, ale nie od dziś mówi się o tym, że opozycji brakuje lidera. Charyzmatycznego ideowca, który potrafiłby zjednoczyć ją wokół jednego celu.

Dorota Kowalska

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.