Nie ma co liczyć na przedawnienie lustracji

Czytaj dalej
Fot. 123rf
Teresa Semik

Nie ma co liczyć na przedawnienie lustracji

Teresa Semik

Nie rozliczamy ludzi za to, że dali się złamać, ale za to, że teraz nie chcą się przyznać do współpracy z bezpieką - mówi prokurator Andrzej Majcher z IPN w Katowicach.

Mija dziesięć lat od rozpoczęcia procesów lustracyjnych w Polsce, prowadzonych na podstawie ustawy z 18 października 2006 roku „o ujawnianiu informacji o dokumentach organów bezpieczeństwa państwa z lat 1944-1990 oraz treści tych dokumentów”. Ustawa ta, zwana potocznie lustracyjną, wywołała swego czasu ogromne emocje. Dziś temperatura politycznych sporów na jej temat opadła, ale to nadal jest bardzo surowe prawo, niejednoznaczne moralnie, czyny nie ulegają przedawnieniu, zagrożone są dotkliwą karą, od której nie przysługuje ułaskawienie. Oczywiście, człowiek przyzwoity brzydzi się donosicielstwem.

Na podstawie ustawy lustracyjnej, osoby pełniące funkcje publiczne są zobowiązane składać oświadczenia o tym, że współpracowały z organami bezpieczeństwa państwa „w charakterze tajnego informatora lub pomocnika przy operacyjnym zdobywaniu informacji”, bądź nie współpracowały. Ich prawdziwość sprawdza IPN.

W ciągu dziesięciu lat, od września 2007 roku do maja 2017 roku, do Oddziałowego Biura Lustracyjnego IPN w Katowicach wpłynęło 32.530 oświadczeń. Wśród nich 192 są od osób, które przyznały się do służby lub do współpracy z organami bezpieczeństwa PRL. Te osoby w zasadzie nie spotkała żadna kara, poza zdziwieniem znajomych czy środowiskowym ostracyzmem. 17 osób wystąpiło w tym czasie do sądów z wnioskiem o autolustrację.

Prokuratorzy IPN nie mają określonego czasu na zbadanie prawdziwości oświadczeń lustracyjnych. Mogą ich autorom wytoczyć sprawę o kłamstwo nawet za 10, 20 lat. Lustracja organizowana jest w imię odnowy moralnej Polaków, nie ma więc żadnego „zmiłuj się”.

Prokuratorzy Oddziałowego Biura Lustracyjnego w Katowicach zakończyli 6970 spraw. A to znaczy, że tylko co piąte oświadczenie lustracyjne zostało zbadane. Przy tym tempie roboty jest na 20 lat i więcej. A przecież będą też nowe wnioski, wraz z każdymi wyborami parlamentarnymi i samorządowymi. Ostatnio lustracją objęto także około 3 tys. pracowników nowej instytucji - Krajowej Administracji Skarbowej.

Oświadczenia lustracyjne nie są sprawdzane chronologicznie, nie można więc liczyć na to, że te złożone w 2007 roku, są już po weryfikacji. Nie można też liczyć, że złożone oświadczenie zostanie bez kontroli, jeśli kandydat na parlamentarzystę czy samorządowca przepadł w wyborach.

Do sądów katowicki IPN skierował 136 wniosków o uznanie oświadczeń za niezgodne z prawdą. Jak zapewnia prokurator Andrzej Majcher, naczelnik Oddziałowego Biura Lustracyjnego IPN w Katowicach, 80 proc. spraw, które trafiły do sądów, skończyło się orzeczeniami o złożeniu nieprawdziwych oświadczeń lustracyjnych i zatajeniu współpracy z bezpieką.

Po lustracji IPN w Katowicach stanowiska i mandaty utraciło m.in. kilku radnych, w tym jeden sejmiku śląskiego, jeden burmistrz i wójt, a także były zastępca szefa Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. Za kłamców lustracyjnych uznani zostali: sekretarz ambasady w Berlinie, komendant Łużyckiego Oddziału Straży Granicznej, trzy osoby z wysokich stanowisk w górnictwie, w tym wiceprezes Katowickiego Holdingu Węglowego, członkowie rad nadzorczych i zarządów spółek Skarbu Państwa i samorządowych, kontroler NIK-u, zastępca naczelnika urzędu skarbowego, pracownicy szkolnictwa wyższego i dyrektorzy szkół publicznych. IPN publikuje listę osób uznanych za kłamców lustracyjnych na swoich stronach internetowych.

Wydając orzeczenie, stwierdzające fakt złożenia niezgodnego z prawdą oświadczenia lustracyjnego, sąd orzeka utratę prawa wybieralności w wyborach do Sejmu, Senatu i Parlamentu Europejskiego oraz w wyborach samorządowych, na okres od 3 do 10 lat. Orzeka też zakaz pełnienia funkcji publicznej od 3 do 10 lat.

Nawet wówczas, gdy zapadnie prawomocne orzeczenie sądu, uwalniające od oskarżenia o „kłamstwo” lustracyjne, nie można spać spokojnie, bo w opasłych archiwach nawet po 10 latach może znaleźć się obciążający dokument i postępowanie zostanie wznowione.

Ciągle wraca pytanie o prawdziwość dokumentów wyprodukowanych przez funkcjonariuszy bezpieki i zawsze w odpowiedzi pada ten sam argument: a po co mieliby fałszować te dowody współpracy? Fałszywki się zdarzają, bez dwóch zdań.

- Do Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Katowicach wpłynęło 11 zawiadomień o fałszowaniu dokumentów przez funkcjonariuszy SB. Chodzi o przestępstwa przeciwko dokumentom kwalifikowane jako zbrodnie komunistyczne - wyjaśnia Monika Kobylańska z katowickiego IPN.

Wiadomo, że teczki tajnych współpracowników były niszczone po 1989 roku. Najmniej materiałów jest w zasobach dawnej Komendy Wojewódzkiej MO w Bielsku-Białej.

- Z prokuratorskiego punktu widzenia udowodnienie czegoś, co jest trudne do udowodnienia, bo ktoś zacierał ślady swojej działalności, jest satysfakcjonujące - przekonuje naczelnik OBL Andrzej Majcher. I podaje przykład pani Małgorzaty, która była funkcjonariuszką SB w czasie swojego pierwszego małżeństwa. Kandydując na radną, w oświadczeniu lustracyjnym, nie przyznała się do tego nazwiska, tylko do panieńskiego i z drugiego małżeństwa. Numer PESEL ją zdradził. Oświadczeń nie składają osoby, które urodziły się po 1 sierpnia 1972 roku.

„Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono” - napisała poetka Wisława Szymborska. Niełatwo dziś oceniać zachowania ludzi uwikłanych w tamtą rzeczywistość. Profesor prawa TW „Andrzej” potrafił napisać w ciągu roku 400 donosów, zwłaszcza na kolegów z UŚ. TW „Franek” donosił na wszystkich sąsiadów ze wsi. „Zaimponowało mi to, że moimi donosami zainteresował się oficer komendy wojewódzkiej milicji, a na zaproponowaną współpracę wyraziłem spontaniczną radość” - tłumaczył swoją zgodę na werbunek.

Jedni z radością przyjmowali propozycję współpracy, bo uważali się za naprawiaczy świata i chcieli być agentami. Ale nie wszyscy „wyrażali spontaniczną radość”. Motywem współpracy z bezpieką był też strach o los bliskich, szantaż wyrzuceniem z pracy, ze studiów, odmową wydania paszportu. Między tymi zachowaniami: strachem a dumą TW „Franka”, nie ma znaku równości.

- To trzeba było się do tej współpracy przyznać - mówi prokurator Majcher. - My nie rozliczamy tych ludzi za to, że dali się złamać, że ulegli szantażom, ale dlatego, że teraz nie chcą się do tego przyznać. Są tacy, którzy szczerze opowiadają, jak było, żałują, a inni nic nie pamiętają z przeszłości, kłamią lub pomniejszają swoją winę przekonując: „myślałem, że to nic ważnego” albo „myślałem, że posprzątane, teczka została zniszczona”. Ale nie da się tak szybko tego posprzątać.

Rozliczamy tych, którzy dali się zwerbować, a tym, którzy werbowali i szantażowali, żadna krzywda dotąd się nie stała. Co więcej, prześladowcy, którzy nakłaniali do współpracy, przed sądem wystawiają (lub nie) świadectwo moralności swoim ofiarom. Dopiero teraz ustawa dezubekizacyjna pozbawi ich części renty i emerytury.

Teresa Semik

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.