Mariusz Szczygieł, reporter, który przeżywa depresję poporodową

Czytaj dalej
Fot. Piotr Smoliński
Katarzyna Kojzar

Mariusz Szczygieł, reporter, który przeżywa depresję poporodową

Katarzyna Kojzar

W sobotę Mariusz Szczygieł odebrał w Krakowie nagrodę AuTORytetu w plebiscycie MediaTory. Statuetkę przyznali mu studenci z całej Polski. - Raczej jestem kimś, kto pyta niż kimś, kto ma gotową odpowiedź. W związku z tym słowo autorytet mnie wyjątkowo peszy. Dla mnie autorytetami są ci, którzy potrafią postawić kropkę. Ja stawiam znak zapytania - mówi Katarzynie Kojzar

Mam taki zestaw ludzi, dzięki którym zostałam dziennikarką. To Grażyna Torbicka, Wojciech Tochman i Ty...

O!

... a teraz okazuje się jesteś autorytetem nie tylko dla mnie, ale też dla studentów dziennikarstwa z całej Polski. Jakie to uczucie?

Trochę przerażające… Chodzi o to, że ja sam w sobie mam tyle różnych wątpliwości, nie mam zdania na wiele tematów, w ogóle nie jestem typem, który by przy każdej okazji zabierał głos czy miał zdecydowane stanowisko. Raczej jestem kimś, kto pyta niż kimś, kto ma gotową odpowiedź. W związku z tym słowo autorytet mnie wyjątkowo peszy. Dla mnie autorytetami są ci, którzy potrafią postawić kropkę. A ja zawsze stawiam znak zapytania. Ciągle z tymi znakami zapytania żyję. No, chyba że jestem dla studentów autorytetem w stawianiu pytań.

W końcu umiejętność zadawania pytań w zawodzie reportera jest niezbędna.

Tak, reporter musi pytać. W ten sposób można zresztą kandydata na reportera poznać. Kiedy rozmawiam ze studentami na jakieś tematy społeczne, jak aborcja czy legalizacja marihuany, to oni zawsze dzielą się na dwie grupy: tych, którzy od razu wiedzą, co robić i tych, którzy nie mają zdania, ale chcą się dowiedzieć, sprawdzić, jak jest gdzieś indziej, dopytać. Tak wyróżniają się dwie grupy: publicystów i reporterów. Reporter nie może mieć gotowej tezy. Kiedy jedzie na materiał, to ewentualnie z hipotezą. Nie można oceniać, przyklejać łatek - a tak robią często prawicowe media. Dlatego one nie mają takiego reportażu jak media lewicowe. No w każdym razie jestem reporterem, który pyta, chce się dowiedzieć. To chyba powoduje moją niewygodę jako autorytet. Ale może ja „nie wiem” w jakiś wzorcowy sposób?

Może chodzi o to, że młodzi nie potrzebują gotowych odpowiedzi, tylko mądrych pytań? Tych znaków zapytania, o których mówisz, a nie kropek?

Kropki stawiają politycy. To jest straszne, chociaż tak muszą. Tylko, że to ciężkie do wytrzymania. Jeśli piszę reportaż albo nawet mój cotygodniowy felieton o poszukiwaniu prawdy, to bardzo często słyszę o nim sprzeczne opinie. Zrobiłem reportaż o budowie bazyliki w Licheniu. W związku z nim napisało do mnie kilkoro duchownych, że są mi wdzięczni za tekst, który nie wyśmiewa budowy tej bazyliki, a opisuje ją tak „czule”. Po czym przyszło kilka listów, jeden od duchownego i parę od bardziej religijnych czytelników. Pisali, że po raz kolejny gazeta naśmiewa się, szydzi, ironizuje z takiej pięknej rzeczy, jaką jest nowa świątynia. A to był ten sam tekst! I to właśnie w reportażu lubię. Stawiam na wyczucie i inteligencję czytelników. Nie chcę czytelnika traktować jak debila, dla którego muszę dobić pointę deską. To jest domena tabloidów, a ja się nie uważam za dziennikarza tabloidowego.

To co robić, żeby nie dobić pointy deską?

Iść kilka kroków przed czytelnikiem. To znaczy pokazywać coś, o czym on jeszcze nie wie, zderzać go z czymś co jest ambiwalentne. Czytelnik powinien zostać z tekstem i sobie o nim myśleć. W moich książkach - „Láska nebeská” i „Projekt: prawda” - jest mnóstwo takich małych tekstów, na cztery minuty czytania, na jeden przystanek. Ludzie często pisali do mnie, że chcieli poczytać kilka tekstów po kolei, ale przeczytali ten jeden i to im wystarczy. Że drugi będzie w autobusie jutro. Nie chcą go stracić z pamięci. To jest dla mnie dowód na to, że idę te kilka kroków przed nimi. Natomiast tabloidy i media masowe, szczególnie telewizje, idą krok w krok z czytelnikiem albo nawet po jego śladach. Przez to bardzo mu schlebiają.

Nie mam pretensji do dziennikarzy, którzy tam pracują. Tak musi być. Jednak cieszę się, że nie muszę w tym uczestniczyć. Traktuję czytelników poważnie - z dowcipem, ale poważnie.

Czyli jak?

Kiedy idziesz z kimś tańczyć, podajesz mu rękę. To gwarantuje, że taniec będzie odtańczony i nie wyrwiesz się w połowie - no, chyba że ci będzie deptał po stopach. Ale podajesz rękę, co jest zobowiązaniem do tańca, czyli krótkiej przygody fizyczno-emocjonalnej. Ta sama zasada dotyczy pierwszego zdania tekstu. Ja je piszę, jakbym podawał rękę do tańca. I teraz musimy do ostatniego dźwięku to przetańczyć. To pierwsze zdanie musi wciągnąć czytelnika w przygódkę, jaką jest czytanie reportażu. Staram się, żeby dostał ode mnie trochę napięcia i emocji. Dlatego nawet maleńki tekścik staram się pisać, tak, żeby był suspens. Mam 3600 znaków na jeden tekst, bo tyle zakłada mój permanentny „Projekt: prawda”, to są dwie strony maszynopisu. Ale chcę w nich zamknąć coś, co jest przemyślane specjalnie dla czytelnika.

Teraz mówi się, że wszystko ma być szybko prosto i obrazkowo. A z drugiej strony Ty dostajesz nagrodę od studentów, na Targach Książki do reporterów stoją tłumy, a na spotkania autorskie trudno się wcisnąć. To jak to jest? Czytamy czy nie czytamy? Musi być tak szybko i łatwo czy nie?

Nie chcę czytelnika traktować jak debila, dla którego muszę dobić pointę deską. Stawiam na jego wyczucie i inteligencję.

Myślę, że im więcej jest tej szybkości, obrazkowości i migotliwości, tym większa chęć, przynajmniej części publiki, żeby w coś wejść głębiej. Ja bardzo lubię porzucać swoje życie na chwilę i żyć życiem kogoś innego. Teraz siedzimy w Krakowie, w Bunkrze Sztuki, i chyba dlatego przypomniało mi się, jak miałem 17 i pół roku i przyjechałem do Krakowa z moim kolegą z Wrocławia, Sławkiem. Byliśmy razem w fanklubie Maanamu. I przyjechaliśmy do mieszkania Kory i Marka Jackowskich. To była bardzo pogodna jesień.

Po wizycie siedliśmy na ławce, o tu, kawałeczek dalej. I tak spędziliśmy na Plantach trzy godziny, wyobrażając sobie jak przechodzący obok nas mają urządzone mieszkania, ile mają lat, jaki zawód, jak na imię. Na przykład jak szła starsza grubsza pani, mówiliśmy, że nazywa się Klara Bąk. Dlaczego o tym mówię? Bo jest typ ludzi, którzy lubią myśleć: co ja bym zrobił w tej sytuacji, co gdybym był kimś innym? To jest wspaniała cecha i przyjemność! Reportaż ją daje. Kiedyś z Hanną Krall rozmawialiśmy o Apolonii Marczyńskiej z jej tekstu „Pola”. Zastanawialiśmy się, co byśmy zrobili na miejscu człowieka, który ją zabił. On był jej kochankiem, a jednocześnie policjantem, który dostał od esesmana polecenie zabicia jej za ukrywanie Żydów. Zastanawialiśmy się z panią Hanią, czy byśmy strzelili.

Ty byś strzelił?

Odpowiedziałem pani Hani: w życiu bym nie strzelił, jak tak do ukochanej osoby? A ona mówi: no a jakby panu przystawili pistolet do głowy? I doszło do mnie, że ja nie wiem. Najpiękniejsze w reportażach jest to, że wyobrażamy, co byśmy zrobili w różnych sytuacjach.

Czyli bez wyobraźni nie można ani pisać, ani czytać reportaży?

Do czytelnika bez wyobraźni reportaż dotrze gorzej. A reporter oczywiście musi mieć wyobraźnię, żeby móc odtworzyć historię, którą opowiada mu bohater. Nie mylmy tego ze zmyślaniem. Niewielu zmyśla. Wszyscy, a przynajmniej większość, odtwarzają historię w jej najbardziej prawdopodobnym zarysie. Tak bym powiedział. Nigdy to nie jest prawdopodobność stuprocentowa. Ktoś powie, że twój płaszczyk jest bordowy, inny, że malinowy, kolejny, że w kolorze wina, a ostatni, że czerwony. I każdy będzie miał swoją rację.

Myślisz, że złota era polskiego reportażu trwa?

Trwa, zdecydowanie.

Zmienił się?

Mogę ci powiedzieć, jak ja się zmieniłem. Podasz mi „Gottland”? Jest przetłumaczony na 17 języków, a wyjdzie zaraz po chińsku. Tłumacze znaleźli w nim nielogiczności i kilka błędów. Pisałem to przedinternetowo, materiały były, jakie były. No ale w nowym wydaniu, oprócz poprawek faktograficznych i stylistycznych, pojawiła się poprawka, z której jestem bardzo zadowolony. Dowodzi, że stałem się bardziej přísný. Widzisz, mam książkę o Czechach i od razu myślę po czesku. Přísný, czyli...

Precyzyjny?

Dokładny, ścisły. W rozdziale o Batach jest historia o tym, jak Tomasz poznał ukochaną i wziął z nią ślub. Jednocześnie podpisał z nią umowę, że jeśli ona nie urodzi dziecka, rozstają się i żona nie będzie rościć sobie żadnych praw do jego majątku. Długo nie mogli zajść w ciążę. W poprzednim wydaniu napisałem takie zdanie, że kiedy Maria Batowa wraca do domu, „ponoć rozmyśla, czy drzewo, które nie rodzi owoców, nie powinno zostać ścięte”.

I to „ponoć”wskazuje, że to jest informacja jakoś tam sprawdzona. Niby domysł, ale może wiemy to od jej przyjaciółki czy z czyichś pamiętników. „Ponoć” wskazuje, że to jest dość prawdopodobne. I mnie to męczyło dziesięć lat. Bo to nie jest prawda. Ja to zmyśliłem. I wiesz, jak poprawiłem? „Wyobrażam sobie, jak powrocie do domu rozmyśla, czy drzewo, które nie rodzi owoców...”. To jest uczciwe wobec czytelnika i ja chcę się tej uczciwości trzymać. Tekstowi przez to przecież nie ubędzie, a ja jestem w porządku wobec bohatera, nawet nieżyjącego i czytelnika.

Stresujesz się, czytając swoje teksty?

Z obrzydzeniem musiałem poprawiać ten „Gottland”. Po każdym tekście przeżywam coś w rodzaju depresji poporodowej. Jak jest skończone, przed drukiem, czytam wiele razy, żeby zdania dobrze brzmiały. Czytam na głos, po cichu i od połowy do końca i od początku do połowy. A jak już się ukaże, nie mam przyjemności. Czasami jeżdżę po świecie z „Gottlandem”. W wielu krajach proszą, żeby autor przeczytał fragment po polsku. Jezu! Dobrze, że zwykle nie rozumieją. Tak źle to brzmi. To znaczy brzmiało, bo najnowsze wydanie poprawiłem.

Istnieje jakiś tekst, którego zazdrościsz autorowi? Myślisz: dlaczego ja tego nie napisałem?

Raczej nie zazdroszczę. Jak czytam rewelacyjny tekst, od razu chce mi się pisać mój. Ale jakbym miał wybrać dwa „top” teksty, na pewno jednym z nich byłby reportaż Wojtka Tochmana „Przez świętość”. To opowieść o młodym zakonniku z nowicjatu, który wyjechał z podkieleckiej wsi do Asyżu. Bardzo chciał być świętym. Ale zginął tam w trzęsieniu ziemi. To jest tekst, w którym jest tak dużo dobra! Czytałem go lecąc samolotem. I pomyślałem sobie „cholera, gdyby ten samolot teraz spadł, świetnie, że to był ostatni tekst w moim życiu”.

A drugi?

Drugim jest rozmowa Kasi Surmiak-Domańskiej z homofobem, z chłopakiem, który chodzi na antygejowskie demonstracje i cały jego organizm się buntuje przeciwko homoseksualizmowi. Surmiak jak chirurg dokonuje jego anatomii, ale w sposób bardzo chłodny i bez upokarzania. To jest wielki tekst. Często, jak ktoś ma inne poglądy, nie wgłębiamy się, machamy ręką i mówimy: „a, co on ma nam do powiedzenia, głupek taki, homofob”. I tak załatwiamy tego przeciwnika, opędzając się jak od muchy. A tu reporterka zrobiła, co należy - poznała bliżej. Okazało się, że to jest facet, którego na nic nie stać, nie chce sobie pozwolić na herbatę, woli wypić gorącą wodę. Nie znosi sprawiać sobie przyjemności. Okazało się, że ktoś, kto nienawidzi innych, tak naprawdę nienawidzi samego siebie.

Wróćmy do początku naszej rozmowy, do autorytetów. Kogo Ty byś nagrodził, jakbyś był na miejscu studentów?

Dwie osoby, których mogę się poradzić: Hanna Krall i Małgorzata Szejnert. One są dla mnie trochę jak rabin i telefon zaufania. Ale zdarza się, że same szukają u mnie rady.

Na gali MediaTorów studenci mogą zapytać Cię o radę. Co im powiesz?

Będąc dziennikarzem, nie będziesz bogaty. Jeśli ci to przeszkadza, odejdź z zawodu. Jeśli nie, to już jesteś dziennikarzem. I będziesz. Bo to jest charakter, nie tylko zawód.

Katarzyna Kojzar

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.