Małgorzata Sawicka-Żukowska: Nie czuję się bohaterką, bo nie pracuję na pierwszej linii frontu

Czytaj dalej
Fot. Wojciech Wojtkielewicz/Archiwum
Tomasz Maleta

Małgorzata Sawicka-Żukowska: Nie czuję się bohaterką, bo nie pracuję na pierwszej linii frontu

Tomasz Maleta

Nie czuję się bohaterką, bo nie pracuję na pierwszej linii - mówi białostocka onkolożka Małgorzata Sawicka-Żukowska. I przyznaje, że lekarzy coraz częściej spotykają przykre sytuacje, kiedy to np. wypraszani są ze sklepów. Nam opowiada, jak w dobie pandemii wygląda praca na onkologii.

Małgorzata Sawicka-Żukowska pracuje w Klinice Onkologii i Hematologii Uniwersyteckiego Dziecięcego Szpitala Klinicznego. Jest lekarką, ale też współautorką „Onkostrachów” - wierszyków ilustrowanych przez byłą pacjentkę Gabrysię Michalczuk. W swoich historyjkach oprowadza dzieci po szpitalu, tłumaczy każdą rzecz i sytuację, jaka może je tam spotkać. Opowiada o lekarskich sprzętach, sposobach leczenia i roli, jaką pełnią poszczególni członkowie szpitalnego personelu. W jej książeczce wszystkie strachy - onkostrachy - przegania miś Gabiś.

Podwójne ryzyko

Teraz, w dobie pandemii, zarówno lekarka, jak i jej onkologiczni pacjenci muszą rozprawić się z zupełnie innym lękiem - ze strachem przed podstępnym koronawirusem.

- W chwili pojawienia się pierwszych zachorowań na COViD-19 od razu wiedzieliśmy, że nasi pacjenci znajdą się - w porównaniu do innych chorych - w znacznie trudniejszej sytuacji. Dla nich epidemia oznaczało bardzo duże ryzyko i niebezpieczeństwo - tłumaczy Sawicka-Żukowska.

Jednocześnie cały personel zdawał sobie sprawę, że każdy pracujący i przebywający na oddziale może być potencjalnie źródłem transmisji wirusa. Przez to jeszcze bardziej wzrosło poczucie odpowiedzialności za pacjentów.

- Wszyscy nosimy to samo brzemię - obawę, że przez kogoś z nas, oczywiście nieświadomie, może coś złego stać się naszym podopiecznym - wyjaśnia lekarka. - To najgorsze, co mnie do tej pory spotkało. Podobnie jak moich kolegów, także z innych ośrodków w kraju. Bo nie wiemy do koń-ca, jak dany pacjent może zareagować na zetknięcie z wirusem, a przy i tak już bardzo zmniejszonej odporności sytuacja mogłaby rozwinąć się w bardzo złym kierunku.

Bezpieczna strefa

By maksymalnie ograniczyć to zagrożenie, na oddziale jeszcze bardziej zaostrzono normy. Onkologia sama z siebie wymaga szczególnych warunków bezpieczeństwa, a w czasach epidemii muszą być one dodatkowo wzmocnione. Tu rygory zaczęły obowiązywać wcześniej niż na innych oddziałach.

Klinikę błyskawicznie odcięto od reszty szpitala. - I zaostrzyliśmy rygory. Robimy wszystko, co możliwe, aby nasi mali pacjenci byli bezpieczni - relacjonuje białostocka onkolożka. - Przy dziecku może przebywać tylko jeden rodzic. Zresztą tak było też wcześniej, ale teraz opiekun ma ograniczone możliwości opuszczania oddziału. Poza tym, tak jak wcześniej byliśmy otwarci na wychodzenie pacjentów na jeden czy dwa dni, tak teraz wydłużamy hospitalizację. Po to, by chory nie spotykał się z otoczeniem, nie miał kontaktu z resztą rodziny. To pozwala zminimalizować ryzyko zakażenia. Poza tym, każda paczka, która przychodzi do oddziału, jest dezynfekowana. W chwili obecnej pracownicy, którzy do niedawna zatrudnieni byli również w innych miejscach, pracują tylko w klinice.

Pomagają, szyją maseczki, dowożą jedzenie

Życie codzienne na oddziale onkologii również zmieniło się o 180 stopni. Teraz studenci z działającego przy klinice koła naukowego kilka razy w tygodniu przygotowują listę najbardziej potrzebnych małym pacjentom artykułów i robią im podstawowe zakupy.

Jeśli chodzi o posiłki, to klinikę wspierają białostoccy restauratorzy - w ramach akcji „Przez żołądek do serca” - oraz inne organizacje. Wcześniej rodzice mogli przywozić posiłki z domu, bo z dziećmi jest tak, że nie wszystkie i nie zawsze chcą jeść szpitalne jedzenie. Szczególnie pacjenci bardzo wrażliwi na różne leki i poddawani chemioterapii często nie mają apetytu.

- Czasami trudno sprostać kulinarnym gustom dziecka - przyznaje lekarka. A po chwili dodaje: - I to jest całkiem zrozumiałe, bo jeszcze nie słyszałam o dziecku, któremu smakowałyby szpitalne posiłki. Teraz jedzenie, także dla rodziców, jest dowożone. Nad logistyką czuwa fundacja Pomóż Im.

To dobrze, że zostaliśmy zauważeni i docenieni, ale wiedzieliśmy, że niewiele brakuje, by reakcje się zmieniły

Niezwykle trudnym momentem były ostatnie święta wielkanocne. Wielu rodziców - w związku z pandemią i troską o zachowanie ostrożności przed zakażeniem małych pacjentów - szykowało się na spędzenie tego świątecznego czasu ze swoim dzieckiem w szpitalu. Miały to być smutne święta, bo z dala od pozostałych dzieci i małżonków, ale na szczęście - dzięki wsparciu stowarzyszenia 100-lecie Kobiet, Fundacji Bajkowa Fabryka Nadziei, harcerzom oraz Stowarzyszeniu Kibiców Jagiellonii Białystok - także w klinice udało się zapewnić świąteczną atmosferę.

Obecnie kilkadziesiąt firm i osób prywatnych pomaga klinice i rodzicom małych pacjentów w dostępie do środków ochrony indywidualnej, chociażby maseczek. Swoją pulę środków ochrony osobistej ma też personel medyczny. Zostały one zabezpieczone przez dyrekcję szpitala.

- Ale naszym pacjentom i ich rodzinom maseczki dostarczają też darczyńcy - podkreśla lekarka. - Pomaga nam bardzo dużo firm, stowarzyszeń, osób prywatnych. Funkcjonujemy w miarę normalnie w tych realiach, które bardzo odbiegają od tego, co było wcześniej. Na szczęście w klinice onkologii nie było jeszcze pacjenta z koronawirusem - zaznacza Małgorzata Sawicka-Żukowska.

Onkolożka nie ukrywa, że tak jest dzięki rygorom bezpieczeństwa, które są w tej chwili mocno wyśrubowane.

- Każde dziecko z osłabioną odpornością ma prawo gorączkować z różnych powodów. I dlatego, jeśli już zdarzy się jakiś nieplanowany powrót do szpitala, tacy pacjenci od razu poddawani są testom. Czasem trzeba poczekać na wynik, ale wszyscy są uprzedzeni o takiej sytuacji. Wiemy, co trzeba robić. Próbujemy tak się zorganizować, aby naszych pacjentów nie narazić na niepotrzebne ryzyko - tłumaczy lekarka.

Większość osób, które pracują na onkologii, zwłaszcza dziecięcej, ma już swoje życie i system pracy przewartościowane.

- Pandemia uświadomiła nam, że tak na dobre, to wszyscy zmierzamy w tym samym kierunku i myślimy głównie o bezpieczeństwie chorych. Nagle się okazuje, że grupa ludzi, która tu pracuje, ma oczywiście różne hobby, własne dzieci i rodziny, ale potrafi swoje życie zorganizować w taki sposób, by praca oddziału była skoncentrowana na maksymalizacji bezpieczeństwa i zdrowia pacjentów - tłumaczy Sawicka-Żukowska. - Z drugiej strony, patrząc na to, co wydarzyło się do tej pory za sprawą koronawirusa, okazuje się, że w hierarchii wartości zdrowie nadal jest najważniejsze. Może to stwierdzenie jest trywialne i oczywiste, ale obecnie nabiera jeszcze większego znaczenia.

Tylko krok od bohatera do potępienia

Niemniej lekarka z dystansem podchodzi do retoryki o bohaterach czasów zarazy. Zresztą, sama też nie czuje się takim herosem.

- Nie pracuję na pierwszej linii frontu - mówi. - Po prostu wykonuję swoją pracę najlepiej jak umiem.

Przyznaje, że na początku faktycznie zainteresowanie personelem medycznym było duże - napływały wyrazy poparcia, solidarności, organizowano koncerty dla bohaterów.

- Z jednej strony to dobrze, że zostaliśmy przez społeczeństwo zauważeni i docenieni. Z drugiej jednak wiedzieliśmy, jak niewiele brakuje, by reakcje diametralnie się zmieniły. Wystarczy, że nagle się okaże, że nasza pomoc jest niewystarczająca i nie przynosi takich efektów, jak byśmy sami chcieli i jakich oczekuje społeczeństwo - nie ma wątpliwości dr Sawicka-Żukowska.

W takich sytuacjach okazuje się, że granica od bohatera do wroga jest bardzo cienka.

- Już zdarzają się naszym kolegom takie sytuacje, kiedy są poddawani ostracyzmowi. Nie tylko przez hejt, ale też niechęć do obsługiwania ich w sklepach, mieszkania w jednym budynku wielorodzinnym czy nawet to słynne poproszenie o nieprzychodzenie do piekarni po zakup pieczywa. Są to bardzo przykre sytuacje. Staram się zrozumieć tego typu zachowania z uwagi na lęk, który kieruje osobami domagającymi się odizolowania medyków - tak onkolożka próbuje tłumaczyć rosnącą niechęć niektórych ludzi do lekarzy.

Z drugiej strony przyznaje, że - jako osoba do tej pory aktywnie funkcjonująca w życiu społecznym - sama tego doświadczyła.

- Wiele osób odczuwa lęk przede mną i moją rodziną - mówi. - Sporo osób szybko wycofało się z kontaktów z nami i nie są to odosobnione przypadki. Mam nadzieję, że wszystko wróci do normy i dalej będziemy mieli poprzednie, stare, „dobre” problemy - dodaje.

Na razie trudno przewidzieć, jak ostatecznie epidemia wpłynie na postrzeganie personelu medycznego, co zmieni w systemie opieki zdrowotnej.

- To, co robiliśmy do tej pory, nadal będziemy robić. Najlepiej jak tylko potrafimy. I tego nie zmieni żadna sytuacja, nawet najbardziej kryzysowa z wszystkich kryzysowych - zapewnia Małgorzata Sawicka-Żukowska.

Rak nie ma wakacji

Martwi się, podobnie jak wielu innych onkologów, o coś zupełnie innego - o to, że gdzieś są już nowi pacjenci z nowotworem, którzy w czasach epidemii koronawirusa boją się zgłaszać do specjalistów. Ze strachu, że kontakt z lekarzami może stanowić zagrożenie. I być może dlatego bagatelizują nawet poważne objawy.

- W sytuacjach, gdy dzieje się coś niestandardowego, niepokojącego, silne dolegliwości, bóle lub niewyjaśnione gorączki, należy pamiętać o tym, że rak nie jest na wakacjach. I że nie przestaliśmy nagle chorować na inne schorzenia niż COViD-19 - przestrzega onkolożka.

Ludzi dobrej woli jest znacznie więcej

Uważa, że w czasie, który nas tak bardzo doświadcza, nie ma miejsca na spory, przeciąganie liny czy rozgrywki o to, kto jest ważniejszy lub silniejszy. O wiele istotniejsze jest działanie i cel, którego osiągniecie pomaga przejść przez trudne sytuacje. Także jej samej.

- Można mówić wiele rzeczy: że ludzie mają znieczulicę, że są niewrażliwi, ale ja nie zgadzam się z takimi opiniami - mówi Małgorzata Sawicka-Żukowska. - To, co odczuliśmy ze strony rodziców naszych pacjentów, którzy są po leczeniu, od studentów, osób prywatnych i wielu firm pokazuje, że - jak śpiewał Czesław Niemen - ludzi dobrej woli jest znacznie więcej. Tych, którzy na jedno słowo, na skinienie głową czy mrugnięcie okiem są w stanie zrobić dla kogoś bardzo wiele. Za nic, bez oczekiwania na wdzięczność. To daje nam wiarę i nadzieję, że razem sobie poradzimy z tym, co nas wszystkich dotyka.

Tomasz Maleta

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.