Legniczanin zabijał z poczucia patriotycznego obowiązku...

Czytaj dalej
Fot. Piotr Krzyżanowski
Mateusz Różański

Legniczanin zabijał z poczucia patriotycznego obowiązku...

Mateusz Różański

Legnica. Początek lutego 2015 roku. Zima. Chłodno, ale wiele śniegu nie ma. Niedzielny wieczór. Jest już około godziny 20, ale za oknem ciemna noc. Nikt nie odbiera telefonu państwa K. mieszkających przy ulicy Oświęcimskiej w Legnicy. Zaniepokojony syn jedzie do rodzinnego domu. Tam, uchylone drzwi zwiastują tragedię. Starsze małżeństwo K. zostało brutalnie zamordowane. To była dopiero pierwsza z dwóch, bliźniaczych tragedii, która wstrząsnęła miastem.

Dwa lata i cztery miesiące po tym zdarzeniu sprawca usłyszał wyrok za oba morderstwa - dożywocie. Warunkowe zwolnienie będzie możliwe najwcześniej za 35 lat. W praktyce oznacza to tyle, że Marcin K. resztę swojego życia spędzi w więzieniu. Dodatkowo mężczyzna ma zapłacić najbliższej rodzinie ofiar po 100 tys. złotych zadośćuczynienia. To akurat może być wyjątkowo trudne do zrealizowania, bowiem skazany nie dysponuje jakimkolwiek większym majątkiem. Za kratami raczej też się nie dorobi.

- Sąd wyeliminował z treści wyroku zapis, że do zbrodni doszło w warunkach szczególnego okrucieństwa - mówił sędzia Sądu Okręgowego Marek Regulski.

Zgromadzony materiał dowodowy i opinie biegłych wskazują, że ofiary 40-latka zginęły szybko, nie miały śladów tortur.

Przypomnijmy, że głowy ofiar zostały roztrzaskane młotkiem. Z zimną krwią. Wykreślenie zapisu o szczególnym okrucieństwie zabolało rodziny ofiar, które siedziały na sali rozpraw, lecz ból, przynajmniej w jakimś stopniu, rekompensował wyrok. Najwyższy z możliwych - dożywocie.

- Odnalazłam grób twojego ojca. Zapaliłam mu świeczkę i modliłam się o to, by przyśnił ci się. I powiedział ci, co zrobiłeś - mówiła łamiącym się głosem córka małżeństwa z ul. Głogowskiej.

Ojciec Marcina K., choć już nie żyje od 2014 roku, pojawił się w sprawie często. Morderca wracał do niego w czasie swoich lakonicznych wypowiedzi i podczas postępowania przygotowawczego.

Prokurator Łukasz Kudyk z wydziału zamiejscowego Prokuratury Krajowej we Wrocławiu nie miał wątpliwości, że Marcin K. zasłużył na dożywocie. Z opinii zebranych w toku postępowania miało jasno wynikać, że 40-latek to osoba egocentryczna, aspołeczna, wrogo nastawiona do świata, pozbawiona jakichkolwiek skrupułów.

Legniczanin skończy we wrześniu 40 lat. Jest kawalerem. Ma wykształcenie średnie techniczne. Jest ojcem 16-latka, z którym jednak nie utrzymuje kontaktów. Nie płaci na dziecko alimentów. Żył wyjątkowo skromnie, a pracował dorywczo, przy budowach i remontach. Był dobrym fachowcem.

Ten właśnie budowlaniec wyroku wysłuchał jakby był wyprany z jakichkolwiek emocji. Nie było rozpaczliwych próśb o łagodniejszy wymiar kary, nie było takiego zwykłego, szczerego - przepraszam. Był za to tępy wzrok wlepiony raz w podłogę, raz w sędziego. Marcin K. przypominał bardziej leniwego ucznia, który nie przeczytał „Krzyżaków” i nagle został wyciągnięty do odpowiedzi, niż mordercę, który przez kilka miesięcy terroryzował miasto. Niski, szczupłej budowy ciała i głosie, w których jakby czaił się strach. Taki jest właśnie ten poczwórny morderca.

Anatomia morderstwa

Wracamy na ulicę Oświęcimską. Poznajmy bliżej rodzinę K. To osoby w starszym wieku, pan Franciszek w chwili śmierci miał 84 lata, żona Halina - dwa lata więcej. Jak opisują ich sąsiedzi? Ciepli, ot-warci, pomocni, słowem - wspaniali ludzie, którzy nie powinni mieć wrogów. Byli dość majętni. To nic dziwnego. Pan Franciszek był znaną postacią w mieście. W połowie lat sześćdziesiątych został pierwszym dyrektorem Zakładów Mechanicznych „Legmet”, jednym z największych wówczas pracodawców w mieście. Pracował na tym stanowisku przez blisko 10 lat.

- To był porządny człowiek, niby dyrektor, ale dobrze znał pracowników, często do nas schodził, rozmawiał, nie tylko o pracy, ale też o tym jak się nam żyje, starał się pomagać. Nie zasłużył na to, co go spotkało. Nikt zresztą nie zasłużlby na taką śmierć - słyszymy dziś od jego byłych podwładnych.

To z inicjatywy pana Franciszka powstały bloki dla pracowników „Legmetu” przy ulicach Artyleryjskiej i Asnyka oraz dom kultury „Marco” przy ul. Złotoryj-skiej i przyległe do niego korty tenisowe. To również on był jednym z założycieli klubu sportowego Miedź. To wreszcie on walczył i zabiegał o to, żeby w tym dolnośląskim mieście powstała filia Politechniki Wrocławskiej, która z powodzeniem funkcjonuje to dziś. Słowem - człowiek instytucja.

Z panią Haliną byli zgodnym małżeństwem. Od dawna pomagali potrzebującym. Głodnych nakarmili, zziębniętych ubrali. Nikomu nie odmawiali pomocy. Tym bardziej długo nikt nie mógł uwierzyć w to, co ich spotkało. Państwu K. powiodło się w życiu, być może dlatego tak chętnie pomagali tym, którzy mieli nieco mniej szczęścia. Marcin K. nie widział jednak ich ciężkiej pracy. W głowie tkwiły mu za to dawne rozmowy z ojcem.

- Jak byliśmy pod zaborami czy okupacją, byli ludzie, którzy są patriotami, i tacy, którzy nimi nie są. (...) Niesprawiedliwe jest to, że żyją jeszcze ludzie, którzy doprowadzili do tragedii niejednej rodziny w Polsce - czytamy w zeznaniach Marcina K.

Zdaniem 40-latka takimi właśnie osobami było małżeństwo K.

- Nie wiem, co K. dokładnie mieli robić przeciwko Polakom, bo to jest tajne. Ja dokonałem na nich egzekucji. To chyba ja sam wydałem na nich wyrok. Wiedziałem, gdzie oni mieszkają. Ojciec pokazywał mi okna ich mieszkania. Mówił, że tam mieszkają zdrajcy. W dniu rocznicy śmierci mojego taty przyszła mi do głowy myśl, żeby wykonać na nich wyrok - zeznał w trakcie postępowania przygotowawczego morderca.

Marcin K. był na ul. Oświęcimskiej z samego rana. Udało mu się otworzyć stary zamek w drzwiach jednym z kluczy, które zbierał. Wślizgnął się do mieszkania. Domownicy spali. Przyszły morderca stał w przedpokoju. Słuchał. W końcu postanowił wrócić do siebie. Tam wziął jeden z młotków. W mieszkaniu 40-latka ich nie brakowało - był przecież budowlańcem.

Wrócił na ulicę Oświęcimską. Jak sam mówił, żeby nastraszyć starsze małżeństwo. Wszedł do mieszkania. Franciszek K. stał przy łóżku. Marcin K. wziął zamach i z całym impetem zadał mu cios w głowę. Mężczyzna osunął się na ziemię. Morderca usłyszał szmer dobiegający z drugiego pokoju. Pani Halina właśnie się obudziła. Nie mogła liczyć na litość. Marcin K. ją również uderzył młotkiem. Później zeznał, że zadał jeden, może dwa ciosy. Biegli sądowi byli zdecydowanie bardziej dokładni w tych obliczeniach. Pan Franciszek otrzymał ich przynajmniej dwanaście, pani Halina - połowę z tego. Tyle wystarczyło, żeby pozbawić kogoś życia.

- Zabiłem tych K., bo to była egzekucja. To są zdrajcy. Ono zdradzili ten naród. Jak byliśmy w ciężkich czasach pod okupacją radziecką, to oni byli po drugiej stronie. Oni byli za komunistami. Ja ich nie znam z tamtych czasów. Wiem o ich postawie z opowieści mojego ojca - zeznawał 40-latek w trakcie postępowania.

Ciała odnaleziono wieczorem.

Rozpoczęło się wielkie poszukiwanie sprawcy lub sprawców. Okazało się to piekielnie trudne. Brak motywu, z mieszkania nic nie zniknęło, po mieście krążyły plotki, że zrobili to zawodowcy. Mijały tygodnie, miesiące, a policja i prokuratura nadal nie potrafiły wskazać mordercy. Psy tropiące gubiły trop, a morderca nadal był na wolności. Po kilku miesiącach zdawało się, że już nigdy nie poznamy osób stojących za tą tragedią. Tym bardziej, że na miejscu kaźni nie było też narzędzia zbrodni. Później okazało się, że sprawca wychodząc z mieszkania zabrał ze sobą młotek, którego się w końcu pozbył. W domu spalił również odzież, rękawiczki i buty, które miał wówczas na sobie.

Sierpień 2015 roku

Małżeństwo mieszkające na ulicy Głogowskiej szuka fachowca, który odświeży im mieszkanie. Ktoś poleca Marcina K. To miał być doświadczony, choć nieco zamknięty w sobie budowlaniec. Budził jednak ufność, na tyle, żeby dostać od właścicieli mieszkania klucze. Mijały dni, ale mieszkanie piękniało. Nowe gładzie, nowe farby, całość została porządnie wyremontowana.

Marcin K. nie mógł narzekać na swoich pracodawców. Kobieta dbała o niego jak o syna. Mężczyzna mógł liczyć na ciepły obiad, drożdżówki, kawę, a nawet piwo. W końcu był sierpień, wyjątkowo gorący tego lata. Nic nie zwiastowało tragedii.

27 sierpnia. Skwar leje się z nieba. Marcin K. maluje kolejny z pokojów. 60-letnia kobieta krząta w mieszkaniu, raz po raz zamieniając kilka słów z robotnikiem. Od słowa do słowa zeszli na tematy dotyczące Polski, patriotyzmu, oraz jego ojca, Jana K.

„Powiedziała: twoim tatą był Jan K. Potem użyła jakichś dziwnych słów. Nie pamiętam ich. Nie używam takich słów. Nie potrafię ich powtórzyć. Dotarł do mnie jednak ich sens. Było to coś w rodzaju, jakby chciała mnie, kurwa, obrazić, albo co, kurwa, urazić. Byłem w szoku” - czytamy z zeznaniach.

Rozpoczęła się szamotanina. W końcu do dłoni mężczyzny trafił młotek. W tej chwili nie miał już litości. Odezwał się w nim zew przeszłości. Zaczął bić 60-latkę. Ciosów było przynajmniej 31. Jakby tego było mało, Marcin K. chwycił nóż i zaczął dźgać kobietę. Walczyła o życie, ale była z góry skazana na porażkę.

W jakimś momencie morderca usłyszał, że w pokoju obok ktoś się rusza. To był 63-letni, niepełnosprawny mąż gospodyni. Spotkał go identyczny los. Marcin K. przez chwilę krążył pomiędzy pokojami, żeby ostatecznie unicestwić swoje ofiary.

- Pani Ela była dla mnie aż do przesady dobra, ale musiałem bronić dobrego imienia mojego ojca - patrioty - wyjaśniał już przed obliczem sądu Marcin K.

Krew była niemal wszędzie. To jednak nie przeszkodziło mężczyźnie, żeby zjeść ciastko, przygotować się do wyjścia i ze stoickim spokojem opuścić lokal, który remontował. Dokładnie zamknął drzwi, tak żeby jakiś sąsiad przypadkiem nie trafił na zwłoki. W końcu miał klucze, więc z nich skorzystał.

Ofiary odnaleźli najbliżsi, którzy zaniepokoili się milczącym telefonem rodziców. Podejrzenie momentalnie padło na 38-letniego wówczas legniczanina, który od kilku tygodni remontował mieszkanie małżeństwa.

Marcin K. został zatrzymany jeszcze tego samego dnia. Przyznał się do morderstwa na ulicy Głogowskiej. Niedługo później też do zabójstwa na Oświęcimskiej. Zdradził szczegóły zbrodni, które mógł znać jedynie sprawca. Było pewne, że to on zabił.

Żołnierskie wychowanie i własna wizja patriotyzmu

Marcin K. podczas postępowania przygotowawczego, ale także przed sądem, wielokrotnie podkreślał swoje poglądy. Uważał siebie za patriotę, takim miał być również jego ojciec, który był wojskowym. Sam Marcin K. nie związał się z wojskiem, nad czym bardzo bolał.

Już przed obliczem sądu był wyjątkowo spokojny, zachowawczy. Błędny wzrok nie zdradzał, czy mężczyzna nie wie, co się wokół niego dzieje, czy wręcz przeciwnie - jest dumny z tego, co zrobił. W głowie tkwiło mu zapewne hasło „Śmierć wrogom ojczyzny”. Połączone z opowieściami o zdrajcach, o wskazaniu konkretnych okien, gdzie „mieszkają zdrajcy” zasiało ziarno, które zrodziło najgłośniejszą tragedię ostatnich lat, jaka wstrząsnęła Legnicą.

Podczas wizji lokalnych Marcin K. dokładnie opisywał zbrodnie, wskazywał miejsca, gdzie jego ofiary ginęły, co robił przed i po zbrodni. Nigdy śledczym nie wyjaśnił w racjonalny sposób motywów działania. Istniały obawy, że może być niepoczytalny, a to oznaczałoby, że uniknie więzienia. Obserwacje lekarzy psychiatrów tego nie potwierdziły. Co więcej, zachowanie mężczyzny po pierwszym z morderstw jednoznacznie wskazywało na zacieranie śladów. Choć Marcin K. wielokrotnie podkreślał swój patriotyzm, mówił, że kocha Wojsko Polskie i prawdziwych bohaterów, to śledczy wykluczyli, że zbrodnia mogła nastąpić na tle narodowościowym.

Wyrok, który usłyszał Marcin K. nie jest prawomocny. W chwili pisania tego tekstu nikt się od niego nie odwołał. Mężczyzna ani przez chwilę postępowania nie wyglądał na skruszonego. Konsekwentnie milczał, często nawet nie potakiwał, a jedynie kiwał głową. Pytany jednak przez sędziego, doskonale zrozumiał brzmienie wyroku. Resztę życia spędzi w więzieniu.

Mateusz Różański

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.