Kiedy widzi wypadek, bez wahania biegnie z pomocą. Bo to dolnośląski strażak z koloratką

Czytaj dalej
Fot. Fot. anna gabińska
Katarzyna Kaczorowska

Kiedy widzi wypadek, bez wahania biegnie z pomocą. Bo to dolnośląski strażak z koloratką

Katarzyna Kaczorowska

Nowy kapelan dolnośląskich strażaków, ks. Artur Szela, kocha góry, jest ratownikiem i bez wahania rusza na pomoc, kiedy tylko jest taka potrzeba. Choć przyznaje, że czasem sutanna u wielu budzi strach, a czasem niechęć...

Brał ksiądz udział w akcji jako strażak?

Oczywiście. Przez długie lata mieszkałem w pobliżu remizy strażackiej, więc to było naturalne w wiosce, gdzie w tamtych czasach chłopcy poza kościołem i strażą pożarną nie mieli żadnych atrakcji. Byłem związany z ochotniczą Strażą Pożarną od najmłodszych lat, zaczynałem od drużyny młodzieżowej aż doszedłem do wyjazdów do pożarów i wypadków.

Czy to jest adrenalina, czy raczej strach?

Na początku był strach, ale adrenalina pchała człowieka do przodu. Później przyszło przyzwyczajenie i wtedy pojawiła się empatia w stosunku do ludzi cierpiących, do których jedziemy. Chce się im po prostu pomóc, a największą satysfakcją z bycia strażakiem jest kiedy ktoś podziękuje. Przyjdzie i powie „a ty gasiłeś u mnie pożar”. Nie ma większej radości.

Ksiądz chciał zostać strażakiem zawodowym.

I pojechałem do Krakowa, ale papiery zaniosłem kilka ulic dalej - do seminarium.

Rodzina przeżyła szok?

Tak. Ale pogodzili się z tym i wspierali mnie, bo wiedzieli, że to jest mój wybór. Jeżeli tak zdecydowałem… Byle bym tylko w życiu był konsekwentny.

Czy ksiądz też gasi pożary tak jak strażak?

W tej chwili nie.

Pytałam metaforycznie.

A to jest oczywiste. Przecież powołaniem księdza jest właśnie gaszenie pożarów między ludźmi, łagodzenie obyczajów. Ja oprócz tego, że z nominacji księdza arcybiskupa, zostałem kapelanem strażaków, jestem też kapelanem służb ratowniczych na Dolnym Śląsku, więc jak widać jedno w drugie się wpisuje. Ratowanie jest misją wielu zawodów. I to dosłowne, i to bardziej metaforyczne, a ja być może będę tym, który te misje będzie łączył.

Jedzie ksiądz autem, widzi wypadek. Zatrzymuje się, wysiada, robi resuscytację, ale po chwili okazuje się, że może ksiądz już tylko tego człowieka przeprowadzić na drugą stronę…

Zawsze mam to przy sobie - ksiądz wyciąga z kieszeni maleńkie srebrne puzderko. Święte oleje do namaszczenia chorych.

Pielęgniarki z OIOM-ów często noszą w torebkach zestaw do intubacji.

A ja mam oleje. Taka moja rola. Przy czym zawsze przypominam, sakrament chorych ma umocnić człowieka w walce o życie, to nie jest sakrament na ostatnią drogę, jak często się ludziom wydaje. Kiedy ratuję, a jest chwila przerwy, czy pałeczkę przejmują koledzy ratownicy, zawsze staram się tym sakramentem wzmocnić tego, o którego walczymy. Kiedyś rzeczywiście jechałem samochodem i mijałem wypadek. Tak się akurat złożyło, że byłem w sutannie - wracałem ze spowiedzi. Zatrzymałem się, wysiadłem, pobiegłem. I usłyszałem za sobą „a czego ten czarny tam szuka”. Nie zareagowałem. Namaściłem tego chłopaka. Cztery miesiące później pojawił się na plebanii, o kulach. I powiedział „niewiele pamiętam z tamtej chwili, ale pamiętam, że mnie ksiądz namaścił i to mi dało power”. Czułem się cudownie wtedy.

Prawie jak Pan Bóg?

No bez przesady.

Praca w OSP dała księdzu empatię potrzebną w pracy duszpasterza?

Ja miałem drogę trochę inną niż wielu moich kolegów. Miałem przerwę w formacji seminaryjnej. Pracowałem wtedy, i to ciężko, bo na roli. Miałem więc siłą rzeczy styczność z ludźmi świeckimi, musiałem nimi kierować. To było dobre i ważne doświadczenie, ale równie ważny był dom rodzinny, czy praca ochotnika w straży. Już jako ksiądz zrealizowałem też swoje wielkie marzenie i zostałem ratownikiem w GOPR-ze. I to wszystko razem rzeczywiście daje mi moc, siłę, ale też i poczucie, że to co robię, jest dobre. Będąc i księdzem, i ratownikiem mogę więcej zrobić.

Ta przerwa w formacji skąd się wzięła?

Są takie sytuacje, że trzeba dojrzeć. Odszedłem na chwilę, popracowałem, dokonałem po raz drugi, ale już w pełni świadomie, wyboru. Dojrzałem do niego i wybrałem na całe życie.

Na czym polega powołanie? Każdy ma swoje własne i tylko powinien je umieć dostrzec?

Rzeczywiście, każdy z nas jest do czegoś powołany i to powołanie na jakimś etapie życie u każdego człowieka się objawi. Rzecz tylko w tym, by je dostrzec i odczytać je właściwie, a później mu podołać. Jeżeli będziemy o nie dbać, to w każdym wyborze, którego dokonamy, będziemy się czuli spełnieni, dowartościowani i po prostu szczęśliwy. Dla mnie kapłaństwo i pasje, które z nim łączę, okazały się właśnie taką drogą. Powołanie, w moim przypadku, to był proces, który zaczął się w domu, w dzieciństwie. Od obserwacji bliskich, ludzi wokół, księdza w parafii. Ja naprawdę widziałem wiele dobra, za wikarymi, których poznałem jako dzieciak, naprawdę szła młodzież. I w jakimś momencie pojawiła się myśl „może ja też bym tak mógł, może odnalazłbym siebie”. Więc próbuje. Rekolekcje, dni skupienia, pielgrzymki… Wielu chłopaków, którzy wybrali tę drogę, w jakimś momencie rezygnowało, ale byli w tym autentyczni. Przecież nie chodzi o to, by udawać księdza, ale żeby nim naprawdę być. Prawdziwie.

Oczekujemy od księży więcej. Oceniamy ich zachowania, to czy są otwarci na ludzi i chcą im pomagać, czy też na przykład tylko liczą pieniądze. Jak sobie radzić taką presją i odpowiedzialnością?

Trzeba być autentycznym i wiernym temu, co się wybrało. Być dla ludzi i z ludźmi. W wojsku prawdziwy generał, prawdziwy dowódca mówi nie mówi „naprzód”, ale „za mną”. Ja nie zamierzam udawać, być kimś, kim nie jestem. I chce dobrem, które robię, pociągać za sobą ludzi. Jeżeli komuś się wydaje, że ma autorytet tylko dlatego, że nosi sutannę, to jest w głębokim błędzie. To nie działa automatycznie. Trzeba być człowiekiem, który jest w stanie pomóc drugiemu człowiekowi, kiedy ten się pogubi, ale też, który może liczyć na innych, kiedy sam jest na jakimś zakręcie.

Tylko tyle i aż tyle?

Tak, ale ja też pytam, kiedy się modlę - „Panie Boże, czy ja ci jestem potrzebny?”. I cały czas jak widać, jestem potrzebny.

Kiedy słyszy ksiądz wóz strażacki, to co czuje?

Serce bije mi szybciej. I od razu sam siebie pytam, gdzie jadą, czy nie trzeba będzie pojechać za nimi i wesprzeć. Zdarzyło mi się parę razy, że jechałem i był wypadek. Zawsze zatrzymywałem się i pytałem ratowników, czy im pomóc.

I?

I słyszałem na przykład „o, dobrze, że jesteś, pomożesz, bo trzeba rannego przez rów przenieść”. W GOPR-ze dla odmiany wywołuję przeróżne reakcje, bo mam u kolegów ksywkę „Wielebny”. Kiedyś ratowaliśmy człowieka w górach. Chłopaki z dołu na krótkofalówce podali „wysyłamy do was dwóch”, ten drugi to oczywiście ksiądz, czyli ja. A ten, co go ratowaliśmy, zbladł „ale po co księdza?!”, więc mu musieliśmy tłumaczyć, że ja jestem taki dwa, a właściwie trzy w jednym.

Katarzyna Kaczorowska

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.