Każdy ma swoją próbę charakteru

Czytaj dalej
Fot. Tomasz Hołod, Polska Press
Katarzyna Kaczorowska

Każdy ma swoją próbę charakteru

Katarzyna Kaczorowska

Jej drobną sylwetkę znają wszyscy goście słynnego w Polsce Salonu Profesora Dudka. Ale można ją spotkać i a feministycznych manifestacjach czarnych parasolek. Kim jest profesor Janina Kwiatkowska-Korczak, biochemiczka?

Jest lwowianką, ale o Lwowie mówi bez sentymentu i tęsknoty. Może dlatego, że wyjechała z niego wiele lat po wojnie? - Nie zostawiałam za sobą raju utraconego, idealnej krainy dzieciństwa i młodości. Wyjeżdżałam z miasta, które było inne niż przedwojenny Lwów. A wyjeżdżałam rzeczywiście późno, bo kiedy była pierwsza fala repatriacji, mój brat Andrzej dostał wyrok za Armię Krajową. On miał lat 15, wyrok - 10 lat - opowiada córka Stefana Kwiatkowskiego, przedwojennego docenta w Klinice Dermatologii Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie.

Raj rzeczywiście był. I rzeczywiście do 1 września 1939 roku, a dokładniej do 17 września i wkroczenia Rosjan do miasta, które sześć lat później miało przypaść stalinowskiej Rosji. Stefan Kwiatkowski pracował w klinice, otoczony szacunkiem i życzliwością, których największe dowody miał w czasie okupacji.

- Rodzice mieli pod miastem dom i piękny sad. I prawdę mówiąc było tak, że we Lwowie dominowali Polacy, ale już wokół, zdecydowanie Ukraińcy i w dodatku, co tu kryć, była to biedna wieś. Tato był znany z tego, że nikomu nie odmawiał pomocy, kiedy więc wybuchła wojna, już za okupacji niemieckiej, to ci Ukraińcy pomagali mu, podrzucając nam a to kartofle, a to kapustę - wspomina Janina Kwiatkowska-Korczak, ale po chwili, siadając głębiej na kanapie, z lekkim westchnieniem zaczyna opowiadać o bracie.

Nie był jakimś wielkim akowcem. Jakim żołnierzem mógł być 15-letni chłopak? Mógł być zbuntowany. Mógł pełen entuzjazmu biegać po mieście z głową pełną ideałów. Więc po prostu nosił na ramieniu białoczerwoną opaskę, którą każdy mógł zobaczyć z daleka. I jeszcze broń miał.

- Ale w lipcu 1944 roku wkroczyli do miasta Rosjanie. Drugi raz, bo u nas się mówiło, że coś było za pierwszych sowietów i za drugich. Za pierwszych to nas we Lwowie nie było. Uciekliśmy całą rodziną na fałszywych papierach do Warszawy. Ojciec pracował w szpitalu, ja nawet do szkoły tam chodziłam. Wróciliśmy dopiero, jak Niemcy w czerwcu 1941 roku zaatakowali Związek Sowiecki. Przecież zostawiliśmy we Lwowie mieszkanie. No i to było nasze miasto. Wróciliśmy już bez ojca, który zmarł w Warszawie. Mama ratowała nas od głodu, piekąc ciasta i sprzedając te domowe wypieki do kawiarń. A drudzy sowieci byli wtedy, jak już szli na Berlin, no i po drodze mieli oczywiście Lwów - opowiada prof. Kwiatkowska-Korczak.

Zanim Rosjanie zajęli miasto po raz drugi, dowództwo Armii Krajowej 5 lipca 1944 roku wydało rozkaz, zgodnie z którym, w miarę wycofywania się oddziałów niemieckich, żołnierze AK obsadzali wyznaczone kwartały, zabezpieczali ważniejsze obiekty i zamykali rejony ukraińskie. Białoczerwone opaski na rękach i polskie flagi w oknach miał pokazać Armii Czerwonej, że miasto ma gospodarza. I że są to Polacy.

- Ba, Polacy wspólnie z Rosjanami zdobywali teatr, różne kluczowe budynki. Pięknie było. Aż weszło zaraz za wojskiem NKWD - pani profesor mówi jakby odrobinę ciszej.

28 lipca oddziały AK we Lwowie zostały rozwiązane, a żołnierze zdali broń w miejscach, gdzie kwaterowali w czasie akcji „Burza”. Armia Podziemnego Państwa Polskiego rozeszła się do domów, ale łączność konspiracyjną zachowano. Poznikały za to z ulic polskie flagi. 30 lipca w mieście odbył się wiec, na którym honory odbierali marszałek Iwan Koniew i… Nikita Chruszczow. A następnego dnia przed południem na rozmowy z gen. Michałem Żymierskim do Kijowa wyruszyli pułkownik Filipkowski, ppłk Pohoski, płk Franciszek Studziński „Rawicz”- komendant Okręgu AK Tarnopol, od 30 czerwca 1944 zastępca komendanta Obszaru Południowo-Wschodniego, ppłk Stefan Czerwiński „Stefan” - komendant Okręgu AK Lwów, desygnowany na dowódcę 5 dywizji AK oraz ppor. Zygmunt Łanowski „Damian”, pełniący w czasie tej podróży obowiązki adiutanta komendanta Obszaru. Kilka godzin po starcie samolotu wylądowali jednak w Żytomierzu i prosto z lotniska przewieziono ich do kwatery sztabu generalnego Wojska Polskiego. Tam czekał na nich Żymierski w towarzystwie kilku generałów w polskich mundurach oraz płk Marian Spychalski.

Spotkanie było początkiem fali aresztowań.

- Oczywiście aresztowano wtedy dowództwo lwowskiej Armii Krajowej, szybko zaczęto wyłapywać też szeregowych żołnierzy. Aresztowano mojego przyszłego męża. Mojego brata. Wydał go chłopak pewnie niewiele starszy od niego. Całą tę młodzież, która tak się garnęła do walki o wolność aresztowano wtedy - Janina Kwiatkowska-Korczak strzepuje z kanapy niewidoczny pyłek.

Jej brat z wyrokiem 10 lat łagru z więzienia trafił do kopalni. Tam cudem przeżył porażenie prądem. Kolejnym przystankiem była Workuta za kołem polarnym.

- A po czterech latach była jakaś umowa, na mocy której polscy więźniowie mogli wrócić do kraju. I mój brat wrócił do Polski, ale nie było już żadnych repatriacji na zachód, więc musiałam czekać w tym Lwowie, aż może coś się zmieni. I zdecydowałam, że pójdę na studia. Tak, mogłam studiować- Janina Kwiatkowska-Korczak uśmiecha się, uprzedzając pytanie: - Ale nie medycynę, jak ojciec. Ówczesny dziekan niezbyt lubił mego tatę. To był Ukrainiec, doktor Muzyka, skądinąd czytałam niedawno w jakiejś książce, że to był przyzwoity człowiek. Wtedy dużo rzeczy dowiadywaliśmy się pocztą pantoflową i tak właśnie moja mama od sekretarki pana Muzyki usłyszała, że „córka tego Kwiatkowskiego u nas na wydziale” - czyli na medycynie - „studiować nie będzie”. Zdecydowałam więc, że skończę weterynarię, zresztą przed wojną jedną z najlepszych w Europie.

Łatwo powiedzieć, ale trudno sobie wyobrazić, by dziewczyna tak drobnej postury była w stanie poradzić sobie z pracą w kołchozie, sowchozie, przy krowach czy świniach, bo przecież było oczywiste, że ani piesków, ani kotków leczyć nie będzie.

Na tej powojennej lwowskiej weterynarii szybko dała się zauważyć, jako świetna studentka i zaproponowano jej doktorat. Ale wtedy interweniowały czynniki oficjalne, a opinia mogła być tylko negatywna - „siostra bandyty nie może u nas studiować”. Nie miało znaczenia, że ten „bandyta” jest już za granicą, czyli w Polsce. Partia miała inny ogląd na odchylenia.

- No i rok pracowałam w Nadwórnej w Stanisławowskiem. Piękne góry, Huculi. Nieźle mi się tam pracowało. Mąż tam ze mną pojechał. Wprawdzie nie był zootechnikiem, ale pracował jako zootechnik - pani profesor uś-miecha się na wspomnienie górali huculskich z lecznicy, z którymi żyła w wielkiej przyjaźni. - Pili za mnie, jak jechaliśmy do kołchozu, bo wiadomo było, że oprócz badania i leczenia, będzie też i wódka. Obowiązkowa. Ci moi Huculi sanitariuszami byli. Pili, ale też i bardzo mi pomagali. Wszystkie ciężkie rzeczy za mnie robili. Zresztą, dość powiedzieć, że jak przyjechałam do Nadwórnej jako lekarz weterynarii, to najbardziej bałam się koni…

W mieście nie było już prawie w ogóle Żydów, którzy przed wojną stanowili niewiele ponad 30 procent mieszkańców - ci, których nie zamordowano w 1942 roku w getcie, zginęli w obozie w Bełżcu. Nie było też prawie w ogóle Polaków - wysiedleni, powędrowali w okolice Prudnika i Opola, o których istnieniu pewnie większość do 1945 roku nie miała zielonego pojęcia.

- A ja na własnej skórze przekonałam się, co to znaczy radzieckie myślenie i porządek. Przysłano mi felczerkę, Rosjankę. Na szczepienia owiec i kóz przeciwko wąglikowi. Szczepionka okazała się zbyt zjadliwa i zwierzęta zaczęły mi padać. Natychmiast pojawił się prokurator. Zaczęło się szukanie, czy to nie sabotaż. Wiadomo, Polka. Ci moi sanitariusze też nie lepsi, bo Huculi. Chcieli nas zamknąć i pewnie by zamknęli, gdyby nie lekarz z laboratorium w Stanisławowie, który przyjechał zbadać sprawę. Okazało się, że jest Polakiem, do śmierci będę pamiętać jego nazwisko. Pan Paprocki. I on mnie wyratował od łagru. Napisał protokół, że to żadna moja wina tylko tych nieszczęsnych szczepionek, samemu zresztą narażając się na szykany - prof. Janina Kwiatkowska-Korczak musiała tylko z własnej kieszeni odkupić 10 owiec, ale jakimś cudem „jej” huculscy chłopcy przyprowadzili je z kołchozów. - Zawsze mieli ukryte, na wypadek jakby coś się stało…

Wybawienie przyszło, kiedy urodziła córkę. Już wiedziała, że Nadwórna, choćby i najpiękniejsza pod słońcem, nie jest miejscem dla niej. Choć łatwo nie było, zwolniła się z lecznicy, a od koleżanki dowiedziała się, że w laboratorium biochemii na lwowskim uniwersytecie niegdyś noszącym imię Jana Kazimierza jest miejsce. I tak trafiła na medycynę, na której przed wojną pracował jej ojciec.

- I na cudownego szefa,prof. Bogdana Sobczuka, który od razu mi zaproponował, żebym zaczęła pracować naukowo. Może dlatego, że miał żonę Polkę i jego mama była Polką? Sam też dużo przeszedł, bo oskarżano go o różne sabotaże. A w 1953 roku marł Stalin i okazało się, że repatriacje tych, co nie zdążyli wyjechać zaraz po wojnie, jednak są możliwe. Chciałam jechać od razu, a szef mnie wziął na rozmowę i powiedział krótko „przecież w Polsce zaczniesz od zera, a jak wrócisz z doktoratem to będziesz w zupełnie innej sytuacji”. Zmobilizował mnie i zawsze będę mu za to wdzięczna, bo rzeczywiście w lutym 1959 roku obroniłam pracę doktorską, a pod koniec marca przyjechaliśmy do Polski. Wśród wielu bagaży, dokumentów, wiozłam jeden szczególny, który zdecydował o moim późniejszym życiu zawodowym - list polecający od mojego lwowskiego szefa do prof. Baranowskiego, który był jego kolegą.

Jak 10 lat temu pisał Tomasz Sznerch w artykule „Biochemia lekarska - Lwowa do Wrocławia” nie sposób mówić o biochemii we Wrocławiu, nie odnosząc się do Zakładu Chemii Lekarskiej Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie i powstałej tam polskiej szkoły biochemicznej.

Zakład Chemii Lekarskiej istniał na Wydziale Lekarskim od 1894 roku, ale jego rozkwit zaczął się wraz z objęciem w 1921 roku kierownictwa przez profesora Jakuba Karola Parnasa - wykształconego w Berlinie, pracującego w Zurichu, Strassburgu i Cambridge, światowego specjalistę w dziedzinie enzymologii i przemiany cukrowej w tkankach zwierzęcych. To Parnas stworzył fantastyczny zespół ludzi, którzy po II wojnie światowej wywędrowali ze Lwowa do Wrocławia, Gdańska i Warszawy, tworząc tam zakłady i katedry biochemii. Wreszcie Parnas, twórca szkoły biochemicznej, do dziś nazywanej polską, jako pierwszy w świecie zastosował znakowany fosfor w badaniach biologicznych. Nic dziwnego, że biochemicy, nie tylko polscy, są przekonani, że dostałby Nobla, ale za wspólne prace w genialnym Polakiem nagrodę dostał Duńczyk Georgy Hevesy. Powód był w swej okrutności banalnie prosty - sławny polski naukowiec po wybuchu wojny niemiecko-rosyjskiej został ewakuowany w głąb Związku Radzieckiego. Tam, początkowo otaczany honorami należnymi wielkiemu uczonemu, spadł na samo dno, kiedy w amoku procesów politycznych oskarżono go o szpiegostwo. Zmarł na Łubiance w 1949 roku.

- Jego prawą ręką we Lwowie był profesor Tadeusz Baranowski. Razem pracowali nad glikolizą. Na podstawie tych badań Baranowski habilitował się zaledwie pięć lat po studiach, ale zasłynął w świecie tym, że pierwszy otrzymał kryształy białka z mięśni. Swoją drogą on też zasłużył na Nobla, ale po wojnie była żelazna kurtyna i polityka, niestety, zamknęła na wiele lat wiele drzwi przed polskimi uczonymi - tłumaczy prof. Janina Kwiatkowska-Korczak.

Baranowski do Wrocławia przyjechał 9 maja 1945 - z grupą prof. Stanisława Kul-czyńskiego. Organizował Wydział Lekarski, robił wszystko, by szabrownicy nie rozkradli aparatury laboratoryjnej, no i stworzył Katedrę Chemii Fizjologicznej. Tutaj tak szybko, jak tylko było to możliwe, wrócił do rozpoczętych w 1939 roku badań nad pochodnymi witaminy K i ich zastosowaniem w medycynie. Już trzy lata po wojnie do Stanów Zjednoczonych, St. Louis zaprosili do laureaci Nobla, małżeństwo Corich, i tam odkrył enzym bocznej drogi szlaku glikolizy, znany jako enzym Baranowskiego.

- Był niezwykłym człowiekiem i wybitnym naukowcem. Skupił wokół siebie wyjątkowe postaci nie tylko wrocławskiej medycyny. I ja miałam szczęście, że wprost ze Lwowa trafiłam pod jego skrzydła - uśmiecha się pani profesor, choć po prawdzie te polskie początki wcale takie łatwe nie były.

Ominął ich obóz przejściowy dla repatriantów - przyjechali od razu do jej brata.

- Mieli duże mieszkanie, więc aż taki kłopot to nie był. A potem mąż spotkał w urzędzie kwaterunkowym kolegę z AK i już było z górki - wspomina Janina Kwiatkowska-Korczak. - Nie, nie tęskniliśmy za Lwowem. Pół mieszkania nam zajęli. Dom pod miastem spalili. Sad też. Nikt z naszych bliskich w czasie rzezi wołyńskich nie ucierpiał, ale dużo się nasłuchałam o nieszczęściach innych. Nie, nie miałam takich uczuć wobec Ukraińców, jakie ma wielu lwowiaków czy mieszkańców Wołynia, ale od wyjazdu wiosną 1959 roku nie byłam tam aż do rozpadu Związku Radzieckiego. Owszem, miałam zaproszenia od kolegów ze studiów, kiedy organizowali zjazdy absolwentów, ale nie mogłam…

Zaczęła jeździć na Ukrainę nie z sentymentu, ale z ciekawości. Naukowej. Od 2000 roku razem z ukraińskimi naukowcami wrocławscy biochemicy organizują co dwa lata wspólne konferencje.

- A do Lwowa w końcu pojechałam. Zupełnie prywatnie. Bardzo zmienia się to kiedyś moje miasto - pani profesor znów strzepuje z kapy niewidoczny pyłek i szybko zaczyna tłumaczyć, skąd właściwie ona, lekarz weterynarii po doktoracie, odnalazła się w medycynie i w biochemii: - Razem z nieżyjącą już profesor Janiną Bogusławską-Jaworską pracowałam nad nowotworami krwi u dzieci. I pracowało nam się świetnie. Obie byłyśmy ciekawe, obie szukałyśmy odpowiedzi na mnóstwo pytań. A o to przecież w nauce chodzi.

Pani profesor przyznaje, że nazwisko „Baranowski” - po upadku stalinizmu - otwierało im za granicą wszystkie drzwi. Jej między innymi we Włoszech i w USA. Z szelmowskim uśmiechem dodaje, że czasy dorastania - naukowego również - nauczyły nie tylko ją, że trzeba sprawy brać w swoje ręce. Kiedy więc w stanie wojennym również polską naukę objęło embargo i okazało się, że nie mają do badań odczynników sprowadzanych z Zachodu, zakasali rękawy i opatentowali własne.

- Nawet nagrodę od ówczesnego premiera dostaliśmy i nawet pieniądze za te patenty były, bo poszły do produkcji do samego Cie-chu - mówi prof. Janina Kwiatkowska-Korczak i pobłysku w oczach można się zorientować, że wtedy, w latach 80., gdy wybuchła „Solidarność”, stanęła po właściwej stronie. - Nigdy nie byłam w partii - zastrzega i od razu wiadomo, że swoje zdanie w sprawach politycznych ma i będzie go bronić jak niepodległości.

Zapytana, czy jest wrocławską czy lwowską patriotką, bez wahania odpowiada: - Wrocławską. Lwów jest dla mnie ważny, ale to zamknięty rozdział. Dostałam niedawno książkę Oli Hnatiuk „Odwaga i strach”. O Lwowie podczas okupacji. I dopiero z tak odległej perspektywy dociera do mnie, jak trudny to był czas i jaką wielką próbę przeszliśmy. Charakterów przede wszystkim.

Katarzyna Kaczorowska

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.