Juliusz Kubel opowiada, jak powstał „Misiu Szpeniolek”, czyli tłumaczenie "Kubusia Puchatka" na gwarę poznańską

Czytaj dalej
Fot. Robert Woźniak
Marek Zaradniak

Juliusz Kubel opowiada, jak powstał „Misiu Szpeniolek”, czyli tłumaczenie "Kubusia Puchatka" na gwarę poznańską

Marek Zaradniak

Z Juliszem Kublem rozmawiamy o jego tłumaczeniach na gwarę poznańską, których najnowszym przykładem jest "Misiu Szpeniolek", czyli gwarowa wersja "Kubusia Puchatka".

Przetłumaczył Pan gwarę poznańską najpierw "Małego księcia", a teraz "Kubusia Puchatka". Skąd wybór tych dwóch pozycji?

Julisz Kubel (z lewej ) i jego brat Aleksander wywodzą się z Bambrów, dlatego na promocji książki w Bibliotece Raczyńskich nie zabrakło Bamberek w oryginalnych
Robert Woźniak

Juliusz Kubel: Pierwszy nie zależał ode mnie, bo z tym pomysłem zwrócił się do mnie pewien profesor z Niemiec. Zaproponował, abym przełożył na naszą gwarę "Małego księcia". Oczywiście nie chciałem. Wydawało mi się, iż nie da się połączyć mowy naszych dziadków z powiastką filozoficzną i to z ambicjami poetyckimi. Gwara poznańska jest twarda, pogrubiająca. Wspomnijmy choćby takie słowa jak "kibol", "siora", "kuzaj", "nygustwo", "paterok" itd., ale on się upierał. Sprawdziłem, że prowadzi niszowe wydawnictwo zajmujące się tylko i wyłącznie wydawaniem "Małego księcia". W rozmaitych narzeczach, gwarach i zapisach, nawet w alfabecie Morse'a. Wydał już około 60 pozycji, ale gwary poznańskiej dotąd nie miał. Jako kolekcjoner był trudnym rozmówcą, bo każdy kolekcjoner jest trudnym rozmówcą.

W końcu z ciekawości zacząłem przymierzać się do tłumaczenia "Małego księcia" i potem testować tekst poprzez prezentację różnym grupom wiekowym. Czytałem na głos, dawałem do przeczytania. Okazało się, że ludziom to się podoba. W związku z tym wybór był poza mną, a na dodatek już był przetestowany. To się mogło udać. Trzeba było tylko zainteresować jakieś polskie wydawnictwo. Bo jeśli chodzi o to niemieckie, to tyle, ile potrzebowało, ode mnie dostało i wydało książkę w malutkim, kolekcjonerskim nakładzie, ale tylko w Niemczech. A może nie tylko. Nasze drogi się rozeszły. Ja zostałem z gotowym tłumaczeniem i chciałem je wydać w Polsce, bo czułem, że znajdzie zainteresowanie.

Zwróciłem się do wydawnictwa Media Rodzina, z którym od lat współpracuję. Były wahania i obawy, ale w końcu stanęło na tym, że to robimy. No i pojawiła się w na rynku książka niszowa, bo zrozumiała tylko w Wielkopolsce, choć dla wygody czytelników jest wyposażona w mały słowniczek i audiobook nagrany w całości moim głosem. Rozpowszechnianie było mocno zawężone terytorialnie. A jednak sprzedało się kilkanaście tysięcy egzemplarzy. Jeśli każdy z tych egzemplarzy przeczytało trzech członków rodziny, to można sobie łatwo policzyć, że książka znalazła odbiorców w liczbie od 40 do 60 tys. osób, czyli tyle, ile może zasiąść kibiców na stadionie Lecha. Wydawcy odczytują to jako sukces.

Na fali powodzenia zacząłem spotkani autorskie wzbogacać o wykłady związane z gwarą i jej cechami językowymi. I znów okazało się, że zainteresowanie jest większe, niż można było przypuszczać. Uczestnicy tych spotkań chcieli nie tylko godać, blubrać, opowiadać, czy słuchać, ale również dowiedzieć się czegoś więcej o naszej mowie.

Oczywiście po tym sukcesie w Wydawnictwie padło pytanie, co dalej? Odpowiedzieć było trudno. Po dyskusjach doszliśmy do wniosku, że formułę trzeba powtórzyć. Znaleźć tytuł uniwersalny, kultowy i przełożyć go na gwarę. Tu wybór był świadomy. Padło na "Kubusia Puchatka", książkę znaną na całym świecie od wielu lat. Jest ona „nieustającym bestsellerem”, więc jest w ciągłej sprzedaży. Porównanie pracy nad tymi dwoma tłumaczeniami wskazuje jednak na znaczne na różnice.

Dlaczego?

Dlatego, że po pierwsze "Mały książę" jest książką poważną, jako się rzekło jest powiastką filozoficzną niosącą poważne treści. Gwara sprawia, że tekst wyzwala czasem śmiech, tak trochę jako produkt uboczny wynikający z tłumaczenia. Mnie to zaskoczyło, ale czytelnikom się spodobało. Jako przykład podam tu fragment w pierwszym rozdziale, kiedy narrator zbudziwszy się koło rozbitego na pustyni samolotu, zauważa dziwnego chłopca, który mówi do niego: „Tej nagrygol mi baranka”. Gdy tę kwestię przeczytałem dzieciom, po prostu leżały na klasowej podłodze pokotem i śmiały się do rozpuku. Nie wiedziałem, co ich tak bawi? Gwara miała być przeszkodą, a stała się wartością dodaną. Tak jest w wielu fragmentach. Inna sprawa, że w takcie pracy nad przekładem, tam gdzie to możliwe, unikałem gwarowych słów „pogrubiających”.

A jak było z „Kubusiem Puchatkiem” ?

Z „Kubusiem Puchatkiem" było od początku inaczej, bo książka z założenia jest śmieszna. Pojawia się w niej absurdalny humor, a bohaterowie są bardzo wyraziści, wyposażeni w sprzeczne cechy, nie wszystkie pozytywne. Gdyby tak zupełnie beznamiętnie przyszło zanalizować te stworki, to one mają sporo istotnych wad. Osioł jest malkontentem, depresantem, jest ociężały i pozbawiony poczucia humoru. Misiu, wiadomo - leniuszek i łakomczuch. Sowa niby mądra, a okazuje się, że plecie byle co, byle dużo. Udaje, że umie pisać, a wcale nie umie. I można by tych przywar wymieniać jeszcze wiele. Dlaczego w takim razie czytelnicy tak ich kochają? Prawdopodobnie rzecz polega na niewyjaśnionej nigdy starej prawdzie, którą można prześledzić w rozmaitych dziełach literackich, ale też filmowych i teatralnych. Bywa, że postać nieudacznika lub nawet człowieka wcale nie kryształowych zasad – cieszy się powodzeniem u widowni, dlatego, że odnajduje ona w tych postaciach po części swoje wady.

To działa wcale nie tak rzadko. Dlaczego tak kochamy Zagłobę? Kłamcę, tchórza, opoja itd. Czytelnik go kocha nawet, jak mu przypadkiem spadnie na głowę sztandar wroga, a on chętnie przyjmuje rolę bohatera. Podbipięta ścina z zimną krwią trzy głowy ludzkie i ma rozumek jak „Szpeniolek”, ale wszyscy go kochają. Bo jest rycerski i umarł zabity przez niewiernych.

W kinie przychodzą mi do głowy dwa przykłady. Louis de Funes gra okropne postacie jakiegoś wariatunia policjanta, jakiegoś skąpca, podstępnego dziadygę. Widzowie go kochają, bo też prawdopodobnie dostrzegają jakoś siebie w jego cechach. Charlie Chaplin grywał postać włóczęgi, który robił rozmaite rzeczy chuligańskie. A to bił się z kimś, a to wybijał okno po to, aby je naprawić i wszyscy trampa uwielbiali.

Po drugie, książkę spaja bardzo subtelny humor, który trafia do wszystkich. Jest to humor, który bawi zarówno dzieciaki jak i ludzi starszych, dorosłych. Jest to śmieszne, kiedy toczą się dialogi między bohaterami. Pojawiają się dziwaczne nazwy i absurdalne sytuacje. Bo przecież, jakże to jest fantastyczne, kiedy prosiaczek z Kubusiem wybierają się na słonie i pada pytanie ze strony Kubusia, a gdzie ten dół, tę Wielką Pułapkę wykopać, aby słoń wpadł do środka. Na to Prosiaczek odpowiada, że według niego najlepiej byłoby, gdyby pułapkę wykopać o krok dalej od miejsca, w którym słoń się zagapi. Wydaje się to oczywiste. Chodzi o to, aby wpadł, ale to jest tak powiedziane, że jest to zabawne. I takich sytuacji jest więcej.

"Mały książę" rozszedł się do tej pory w kilkunastotysięcznym nakładzie. A jak rozchodzi się "Kubuś Puchatek"?

Na razie znakomicie, choć nigdy nie wiadomo, bo rynek płata rozmaite figle. Na razie mam sterty książek do podpisywania. Codziennie stawiam grube dziesiątki autografów. A to w księgarni, a to na jakimś spotkaniu, a to w domu. To by świadczyło o tym, że książka się cieszy już dużym uznaniem. Na Śląsku Media Rodzina wydały „Małego Księcia” po śląsku. Też spotkało się to z dużym powodzeniem czytelniczym.

A co z „Kubusiem” poza Wielkopolską?

Jeśli chodzi o "Kubusia Puchatka" to jest na rynku tłumaczenie poznańskie, czyli moje. Ale także śląskie i ma być na początku przyszłego roku podhalańskie. Ludzie się z tego cieszą. Nie byłem na premierze śląskiej, ale wydawca mówi, że przyjęcie było rewelacyjne. A więc to nie jest tak, że patent mają na to tylko Wielkopolanie. Tylko jest taka moda, aby wracać do tego, co w małej ojczyźnie jest ważne, czyli też do lokalnego dawnego języka.

Skąd się bierze ta popularność obu książek, skoro Bronisław Kledzik - szef Media Rodziny - mówi, powołując się na naukowców, że gwara poznańska zanika, bo nią nie mówimy?

Tutaj widzimy dwa jakby wykluczające się trendy, bo z jednej strony ludzie bardzo chcą tą mową się cieszyć, a z drugiej strony nasza gwara jest bardzo hermetyczna. To znaczy mocno związana z regionem i poza ten region nosa nie wyściubia. Na dodatek, gdyby zapytać, czy w ogóle istnieje jednolita „gwara wielkopolska” to trudno odpowiedzieć twierdząco. Pewnie są rozmaite jej odmiany. Ja mogę wiele mówić tylko o tej poznańskiej, dlatego, że tę gwarę dość dokładnie znam.

Nieco inaczej mówi się w Lesznie, a jeszcze inaczej mówi się w Szamotułach. Są też wątki łączące, a i różnice nie aż tak duże, skoro takie książki „Książe Szaranek” czy „Misiu Szpeniolek” równie chętnie są czytane i w Lesznie, i w Szamotułach, i w Strzałkowie. A dlaczego nasza gwara jest mało znana i mało popularna poza Wielkopolską? Bo język codzienny się unifikuje, a przyczyniają się do tego Internet i telewizja. Młodzi mówią żargonem internetowym. Dorośli wspierają się jakimiś slangami zawodowymi. Zmienia się to, rozwija i zanika.

Z drugiej strony są tacy ludzie, którzy doznają jakiejś refleksji. Im starsi, tym chętniej dają się przekonać, że ta nasza gwara jest elementem kultury. Często motywem kupna takiej książki gwarowej jest to, że ktoś pośle na przykład do córki do Ameryki, aby nie zapomniała, skąd pochodzi. Takich bardzo osobistych wyznań wysłuchuję często, podpisując książki.

Jako się rzekło są dwa wykluczające się tendencje. Z jednej strony chęć ocalenia gwary, a z drugiej wręcz przeciwnie – zwalczać ją. Gdyby znów porównać znajomość gwary poznańskiej wśród młodych, tych, którzy mieszkają w Poznaniu, a tych którzy mieszkają choćby w powiecie poznańskim, to różnica jest taka, że młody powiat zna gwarę lepiej. Dlatego, że w powiecie gwara jeszcze jest stosowana na co dzień w rozmowach. Inna sprawa, że często jest tak, że spotka się kogoś, kto mówi piękną gwarą lub chociażby używa naleciałości gwarowych, a nawet o tym nie wie. Sytuacja przypomina trochę pana Jourdain, który nie wiedział, że przez całe życie mówi prozą. Tu ktoś nie wie o tym, że godo gwarą i mówi: „Chyba żeście ogłupieli. Gwarą to godo sąsiod. Jo nie”.

Jest jeszcze jedna bariera, przez którą trudno naszej gwarze przebić się poza Wielkopolskę, mimo że należy do najbogatszych gwar w Polsce. Każdy, kto się na tym zna, bada, stosuje, przyzna mi rację, że tę barierę sami poznaniacy stworzyli. Dowcipy w gwarze śląskiej czy podhalańskiej hulają po całej Polsce. Naszych gwarowych żartów poza Wielkopolską nie ma. My się trochę naszej starej mowy wstydzimy. Bo na zewnątrz sprawia wrażenie nieco grubiańskiej.

A gwara kaszubska?

Kaszubska mowa, to już jest osobny język. Tam jest dużo więcej elementów językowych wyróżniających. Są tacy, którzy twierdzą, że śląska gwara to też język. Nie wolno przy nich mówić, że to gwara, bo się bardzo gniewają. Ja uważam, że o języku można mówić wtedy, gdy jego zasób leksykalny jest porównywalny dla zasobu jakiegoś oficjalnego języka. A jeżeli niektórych odpowiedników po prostu nie ma, to znaczy, że jest to gwara, czyli rodzaj dialektu, rodzaj mowy, ale wspomaganej językiem ogólnie zrozumiałym dla każdego.

Nasza gwara tak niechętnie wybiera się poza Wielkopolskę, dlatego, że poznaniacy intuicyjnie wyczuwają jej chropowatość. Te charakterystyczne zgrubienia. Te: „szuszfole", "parzyngi", "sekulory", "brachole", "siory"…, te "kibole" wreszcie. Nota bene, „kibole” to jest to nasze gwarowe słowo poznańskie i wcale nie oznacza chuligana stadionowego. U nas każdy kibic to kibol - kibol Warty, kibol Kolejorza. To było normalne, aby tak mówić o kimś, kto siedzi na trybunie. Ale ponieważ to słowo ma w sobie zabarwienie pogrubiające, bardzo skwapliwie sprawozdawcy radiowi i telewizyjni przejęli je jako określenie chuligana stadionowego. „Kibole znowu dali znać o sobie”. Tymczasem kibole siedzieli grzecznie na całym stadionie, tylko jeden sektor chuliganów się wygłupiał, więc nie można stawiać znaku równości. Niechętnie z tą gwarą poznaniacy jadą na delegację do Warszawy, ale kiedy wracają to już od Konina zaczynają przechodzić na swoje, mówiąc: „Dej mi ćmika. Przeczytomy, co nam te galony tu kożą robić”.

Czy tłumaczenie na gwarę jest łatwe? Na spotkaniu w Bibliotece Raczyńskich przytoczył pan Wojciecha Młynarskiego, który powiedział, że z tłumaczeniem jest jak z kobietą: jak piękna to niewierna, jak wierna to niepiękna.

Jest coś na rzeczy, zwłaszcza w przypadku przekładów literackich. Bo przetłumaczona ulotka handlowa - wystarczy, żeby wiernie przekazywała treść, kiedy wsypać łyżkę miodu, a kiedy coś zakręcić kopystką. Taki tekst tłumaczy się „po słowach”. Natomiast, jeśli chodzi o literaturę, to często są niuanse, często występuje gra słów, figury stylistyczne, czy nieprzetłumaczalne idiomy. Trzeba znaleźć odpowiedni w innym języku albo przetłumaczyć opisowo.

Tłumaczenie literatury nie jest wymianą słów obcych na nasze. Czasem trzeba znaleźć odpowiednią sytuację. Bo jeszcze w grę wchodzą sprawy kulturowe. Oryginał książki Milne’a powstał, jak wiadomo, dosyć dawno temu, w związku z czym jakieś echa zabaw dziecięcych z tamtych czasów i to na dodatek w Anglii, w tej książce można znaleźć. Nie da się tego przetłumaczyć z czystym sumieniem. Tak samo, po wyrazach, bo nikt tych zabaw ze współczesnych czytelników nie zna. Więc trzeba znaleźć jakiś odpowiednik.

Aby być dobrym analitykiem i krytykiem oryginału nie tylko trzeba znać angielski, ale też znać tę gwarę, na którą tłumaczysz. Gdy przeprowadzałem różne konsultacje, dochodziło do zabawnych sytuacji, bo ktoś, kto właśnie zwracał mi uwagę, że „w oryginale jest tak napisane, a ty zrobiłeś inaczej, więc nie jest to samo, bo tu są inne słowa”. Przykład: pada pytanie, czy kangury są niebezpieczne, zwariowane i groźne. Na to któryś z bohaterów odpowiada, że nie, one są tylko w określonych miesiącach agresywne, a normalnie „są jak na imię”. ”Być jak na imię” jest to nasz gwarowy idiom. Oznacza być grzecznym, posłusznym, zdyscyplinowanym. Tego nie ma w angielskim oryginale. A w tłumaczeniu aż się prosi, aby ten idiom zastosować, bo jest piękny i może nie trafić się okazja, by go gdzieś umieścić.

Zajmując się „Kubusiem Puchatkiem”, szukałem też odnośników do pochodzącego z roku 1938 tłumaczenia Ireny Tuwim. Chciałem zobaczyć, jak sobie poradziła z takimi rafami językowymi. I tutaj odkryłem kilka rzeczy, które mnie zastanawiały, ale starałem się jakoś odszukać tok jej myślenia i snuć domysły, dlaczego np. niektóre rzeczy pominęła? Dlaczego napisała gdzieś cały akapit inaczej niż w oryginale. Wynikało to pewnie z rozmaitych przyczyn. Na przykład jest coś, co stanowiło przyczynek do napisania innej wersji przekładu przez panią prof. Marię Adamczyk, gdzie Kubuś jest dziewczynką. Ma imię żeńskie, ale wypowiada się… w pierwszej osobie rodzaju męskiego. A więc zamieszanie zupełne. To się spotkało z ogromną krytyką i ta wersja słabo się przyjęła. Ale skąd to zamieszanie się w ogóle wzięło? Jest takich kilka linijek w książce w pierwszym rozdziale, kiedy autor rozmawia z bohaterem książki i jeden z nich powiada: „Misiu, a mnie się wydawało, że to jest dziewczynka”. A tamten odpowiada: „Mnie się też wydawało”. Ten akapit w tłumaczeniu Ireny Tuwim został pominięty zupełnie. I gdyby pani profesor Adamczyk wzorowała się na Irenie Tuwim, to nie miała by w ogóle tego pomysłu, że miś to może być dziewczynka.

Niektórzy twierdzą, że drugim przyczynkiem było to, że u źródła pomysłu na tego niedźwiadka była niedźwiedzica Winnie w londyńskim ZOO. Ja przywróciłem pominięty fragment. I rozwiązałem to w ten sposób, że istnieje rodzaj męskiego zdrobnienia z końcówką żeńską. Mówi się na kogoś Wojtula, albo jest nazwisko mężczyzny Pakuła, ale nie mówimy "ta Pakuła", tylko "ten Pakuła". I w związku z tym tak sobie założyłem, że Szpeniolek to misiu lub misiula. I ten bohater powiada: „A nie słyszałeś nigdy takiego określenia jak „ten misiula”? „Ach to wszystko jasne”. – pada odpowiedź. I na tym się kończy wyjaśnienie tej sprawy. Zasada wierności po części została załatwiona.

Inna sytuacja jest ze sceną końcową wyprawy na biegun. Jak wiadomo, w języku angielskim biegun to „pole” i gdyby trzymać się tego użytego w oryginale słowa, to cała historia rozpoznawania tego bieguna w kiju wbitym w ziemię inaczej by się potoczyła. A więc krótko mówiąc Irena Tuwim zastosowała rozwiązanie niewierne oryginałowi, bo w jej książce Puchatek znajduje „biegun” od konia na biegunach. Ona przyjęła, że przetłumaczy angielski „pole” na nasz „biegun” (geograficzny) i wykorzysta polskie słowo „biegun” w odniesieniu do części konika. Ja postanowiłem trzymać się słowa „pole”, by dojść do „pala”, „polaryzacji”, „biegunowości” itd. To też nie jest wierne oryginałowi, ale wydawało mi się, że tak jest lepiej. Jakoś mi nie pasował ten konik na biegunach ("rocking horse"), o którym Milne nie napisał.

I takich spraw do rozwiązania było więcej. Korzystałem w swej pracy ze wsparcia niedużej grupki ludzi, bez której byłoby mi o wiele trudniej. Im dziękuję. Nie wykluczam, że w jakiejś kwestii, mając do wyboru kilka opinii, mogłem podjąć niewłaściwą decyzję. To jest wkalkulowane.

Na pytanie, jak długo tłumaczyłem tę książkę, odpowiadam bezpiecznie: półtora roku czy ponad rok, ale oczywiście przecież nie każdego dnia. Bywały przestoje. Musiałem cofać się, poprawiać, ulepszać. Ktoś mi wytknął, że coś jest niedobrze, że tego słowa nie ma, a tu jest. O tyle było to utrudnione, że nikt nie weryfikował tej mojej gwary, tylko zrozumienie oryginału. Czy powstał tekst wierny i piękny, ocenią czytelnicy.

Jest "Mały książę", jest "Kubuś Puchatek". Są już jakieś następne plany?

To pytanie pojawiło się zaraz po premierze. Gdy wyszli ostatni czytelnicy, wydawca i przedstawiciel wydawnictwa zadali mi pytanie "co dalej?" Odpowiedziałem, że za wcześnie. Po pierwsze muszę odpocząć. Ja w tym roku oprócz tej książki przetłumaczyłem jeszcze komiks z cyklu "Kajko i Kokosz", zeszyt "Szkoła latania" i to też była bardzo ciężka praca z innego powodu, bo trzeba się było mieścić z tłumaczeniem w objętości „dymków”. Zeszyt prawdopodobnie w styczniu przyszłego roku ma mieć premierę w wydawnictwie warszawskim. Przyjęli moją pracę bez problemu. Zobaczymy, co będzie dalej. Mam prawo czuć się trochę zmęczony. Do tego było przecież jeszcze 300-lecie bambrów, a więc dla mnie, bambra, zajęć była cała masa. Chcę troszeczkę odpocząć, a później zobaczymy. Oczywiście jest podstawowe pytanie, czy znajdzie się odpowiedni tytuł oraz będzie też taki uniwersalny i ponadczasowy jak „Szaranek” i „Szpeniolek”. Czy tym tropem można dalej iść, bo może ta formuła już nie spodobać się czytelnikowi i zapyta "Nie mogliby poprzestać na Kubusiu?".

Ale przecież na początku wspomnieliśmy o kolekcjonerach?

Ja też jestem kolekcjonerem książek i jeśli brakuje mi na przykład siódmego tomu z serii dwunastotomowej, to ile razy spojrzę na półkę, czuję ukłucie. Nie mam tej jednej jedynej książki z tej serii, bo wtedy nie było mnie w kraju i mi umknęła. Chodzę po antykwariatach i szukam. A przecież "Kubuś Puchatek", "Mały książę", "Pinokio", "Alicja w Kranie Czarów”… to jakby tomy tej samej opowieści.

Julisz Kubel (z lewej ) i jego brat Aleksander wywodzą się z Bambrów, dlatego na promocji książki w Bibliotece Raczyńskich nie zabrakło Bamberek w oryginalnych
Robert Woźniak

A więc "Pinokio" czy "Alicja w Krainie Czarów" mogą stać się Pana kolejnymi tłumaczeniami?

To są książki, które czyta się parę razy w życiu. Od dziecka aż po starość. A nawet, jak się już ich nie czyta, to każdy chce mieć je na półce, choćby po to, aby stały jako pewien kanon. A kiedyś może wnuk, a może ktoś inny skorzysta. Z całym szacunkiem dla Biblii, ale jest tak, że wiele osób ma Biblię na półce, ale nigdy jej nie czytało. Bo dobrze mieć Biblię, nawet jak się nie czyta. A może trzeba będzie do niej jeszcze sięgnąć?

W związku z tym to są ciekawe analizy, czy dalej tłumaczyć i co to by miało ewentualnie być? Na co byłoby zapotrzebowanie. Odpowiedź będzie, myślę, na wiosnę, kiedy podsumujemy tę pierwszą sprzedaż „Szpeniolka”. Na razie do księgarń poszedł nakład kilku tysięcy egzemplarzy. Zobaczymy, jak zareaguje rynek czytelniczy. Mam codziennie telefony i maile z propozycjami spotkań, nawet na wrzesień przyszłego roku. Chętnie jeżdżę, o ile tylko zdrowie dopisuje. Spotykam się z ludźmi, których nie widziałem wiele lat. Okazuje się, że ktoś, kto już nie przypomina chłopca, mówi: „Myśmy razem do szkoły chodzili”.

Zainteresowanie jest fantastyczne. Nie pamiętam, w której to było miejscowości, gdy czytałem moją gwarową parodię "Pani Twardowskiej”, w pewnym momencie jedna z pań na widowni zaczęła mówić tekst z pamięci, razem ze mną. To było wzruszające. A jeśli chodzi o małe dzieci, to mogą się one tego nauczyć poprzez czytanie i słuchanie. Dlatego w obu książkach jest audiobook. Przeżyłem fajną chwilę, kiedy córeczka mojego przyjaciela powiedziała mi z pamięci którąś z gawęd „Helci z Piątkowa”, czyli następczyni „Starego Marycha”. Umiała to powiedzieć „z głowy” dlatego, że słuchała audiobooka tak długo, aż się nauczyła. Dzieci mają fantastyczną pamięć niczym nie zaśmieconą. I co ciekawe, gdy mówiła ten tekst, było słychać, że złapała gwarową intonację i pochylenia. Coś fantastycznego. To też sposób na to, aby tę gwarę pokazać ludziom młodym, o ile się tym interesują, ale to już temat na inną rozmowę… Kochajcie swoją gwarę, a świat wyda się Wam piękniejszy!

Marek Zaradniak

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.