Julian Jamróz - kronikarz Międzyrzeca Koreckiego

Czytaj dalej
Stanisław S. Nicieja

Julian Jamróz - kronikarz Międzyrzeca Koreckiego

Stanisław S. Nicieja

Na Śląsku Opolskim po 1945 roku osiadło kilkaset tysięcy Kresowian. Jednym z nich był liczący wówczas 14 lat Julian Jamróz, który później przez 42 lata pracował w Zakładzie Energetycznym w Brzegu. Gdy przeszedł na emeryturę, całkowicie poświęcił się dokumentowaniu historii swoich rodzinnych stron.

Julian Jamróz urodził się na Wołyniu w roku 1931, w małym miasteczku Międzyrzec Korecki, blisko dawnej granicy ze Związkiem Radzieckim. Miasteczko to, które przez wieki było własnością rodu Koreckich, a później Ostrogskich i Lubomirskich, lata świetności przeżywało w XVIII wieku, gdy stało się własnością hrabiowskiego rodu Steckich. Jeden z nich - Kazimierz Stecki (zm. 1820), zamożny ekscentryk, o wizjonerskich pomysłach i dużych zdolnościach gospodarskich, wzniósł tam okazałą rezydencję, która zachowała się do dziś.

W pobliżu Międzyrzeca Koreckiego było słynne miasteczko Korzec, w którym polski arystokrata Józef Klemens Czartoryski założył jedną z najsłynniejszych fabryk porcelany i fajansu w Europie. W okresie największego rozkwitu, w 1793 roku, tuż przed trzecim rozbiorem Polski, fabryka ta zatrudniała około tysiąca osób, a w malarni pracowało kilkudziesięciu artystów. Wyroby porcelanowe i fajansowe z Korca trafiały na stoły niemal w całej Europie, m.in. caryca Katarzyna II zamówiła tam słynny serwis na 12 osób ozdobiony portretami monarchini, który dziś jest ozdobą słynnego petersburskiego muzeum Ermitaż.

Międzyrzec Korecki świecił światłem odbitym w stosunku do swego bogatego sąsiada - Korca. Nigdy nie miał kronikarzy, którzy rejestrowali i dokumentowali jego historię. Stąd też nie za dużo zachowało się źródeł mówiących o historii tego miasteczka. I tu należy z podziwem zwrócić uwagę na działalność obecnego mieszkańca Brzegu Juliana Jamroza. Gdy przeszedł na emeryturę, on właśnie stał się ogarniętym przez wielką pasję kronikarzem i dokumentalistą swego rodzinnego miasteczka oraz tamtejszych, wołyńskich okolic.

Wszystkie wolne chwile poświęcał poszukiwaniu po całej Polsce potomków dawnych swoich sąsiadów. Zgromadził w swoich zeszytach i notatnikach oraz różnego rodzaju raptularzach setki adresów osób dosłownie rozrzuconych po całej Polsce: Chmurkowskich, Witkowskich, Żygadłów, Starczewskich, Horochowiczów, Łosiów, Bilińskich, Remiszewskich, Bagińskich, Bokackich. Wiele z tych rodzin osiadło po wojnie na Śląsku - w Opolu, Brzegu, Nysie, Jeleniej Górze, ale też w Lublinie i Warszawie.

Rękopis noszący tytuł „Ludzie Międzyrzeca - ocalić od zapomnienia”, który udostępnił mi Julian Jamróz, jest kopalnią wiedzy o tym miasteczku. Jego autor, syn międzyrzeckiego krawca, w latach chłopięcych miał wyjątkowy przywilej, bo poznał osobiście i zaprzyjaźnił się ze swoim rówieśnikiem, synem hrabiów - Janem Steckim, obecnie mieszkającym w Warszawie emerytowanym chemikiem z Polskiej Akademii Nauk. Z zabaw z młodym hrabią Jankiem Steckim - wspomina Julian Jamróz - najbardziej utkwiły mi w pamięci jazdy po alejkach parku na trzykołowym rowerku. Mieć taki rower to było marzenie każdego chłopca, a Steccy takie pojazdy posiadali i pozwalali nam na nich jeździć. Wspólnie z młodym hrabią jeździliśmy też na osiołku parkowymi alejkami. Pamiętam też piękne, o błyszczącej sierści konie i karoce ze złotymi latarniami oraz kamerdynerów i lokajów odbierających przed pałacem walizki od gości przywożonych powozami. Kamerdynerem u hrabiów Steckich był kolega mego ojca - Stefan Bokacki. Jego brat, Stanisław, był ogrodnikiem pielęgnującym pałacowy park, który był wspaniałym dziełem szkockiego ogrodnika - Dionizego Miklera. Twórca parku wykorzystał bijące tam źródło, stworzył więc staw, do którego prowadziły wysadzane piękną roślinnością alejki. Syn Stanisława, Wacław Bokacki, osiadł po wojnie w Ozimku na Śląsku.

Antenaci

Julian Jamróz jest wnukiem Andrzeja Jaroszewicza (1865-1920) - pełniącego u hrabiów Steckich obowiązki leśniczego i posiadającego spory majątek, właściciela trzech domów: w Międzyrzecu, w Błudowie (drewniany dworek spalony przez UPA w 1943 roku) oraz w Horodyszczu pod Korcem (wsi zamieszkałej przez Holendrów). Andrzej Jaroszewicz zmarł w 1920 roku. Dwa lata wcześniej jego żonę, Michalinę z Bartnickich (1873-1918), zadźgali bolszewicy, gdy broniła przed nimi kufra z porcelaną korecką i pamiątkowego sztucera wykładanego masą perłową. Ten sztucer, którego kolba obita była srebrną blachą z wytłoczonymi herbami, był majstersztykiem sztuki rusznikarskiej (zachowała się jego fotografia). Do rodziny Jaroszewiczów trafił jako dar księcia Lubomirskiego za zorganizowanie z niezwykłym rozmachem wielkiego polowania z nagonką w lasach międzyrzeckich.

Michalina Jaroszewiczowa nie obroniła ani porcelany, którą bolszewicy potłukli kolbami, ani też wartościowego sztucera, który przepadł na zawsze, zostając tylko mitem w rodzinnej legendzie, ani swego życia. Wspólnie z mężem spoczywa dziś na cmentarzu w Korcu, w pobliżu sławnej fabryki porcelany.

Andrzej Jaroszewicz - według ustaleń genealogicznych Juliana Jamroza - był młodszym bratem Wincentego Jaroszewicza, dziadka późniejszego długoletniego wicepremiera i premiera PRL gen. Piotra Jaroszewicza (1909-1992), urodzonego w Nieświeżu, absolwenta Seminarium Nauczycielskiego w Prużanie i przed wojną nauczyciela m.in. na Polesiu. Piotr Jaroszewicz, nim trafił do armii Berlinga i później zrobił wielką karierę polityczną w PRL, został 29 czerwca 1940 roku wspólnie z żoną Oksaną i córką Aliną wywieziony do gułagu pod Archangielskiem, gdzie przez 15 miesięcy pracował przy wyrębie lasu. Ten fakt z jego życiorysu był w okresie peerelowskim skrzętnie skrywany. W swych wspomnieniach Piotr Jaroszewicz napisał, że w armii Berlinga było kilkadziesiąt tysięcy jemu podobnych byłych więźniów gułagu. Z tamtego piekła mogli się wyrwać tylko dzięki decyzji pójścia na front do walki z Niemcami: tylko że jedni trafili do armii Andersa, inni do armii Berlinga. Jak potoczyłyby się losy przyszłego premiera PRL, gdyby wyszedł z Rosji z armią Andersa? Oto klasyczny przykład przypadku w historii i częsta ułomność biografistów, którzy łatwo później etykietują opisywane przez siebie postacie.

Ojciec Juliana, Jan Jamróz (1905-1989), pochodził z Dynowa nad Sanem. Był legionistą i zawodowym krawcem. Przyjechał do Międzyrzeca i tam poznał Marię (1913-1934), córkę Andrzeja Jaroszewicza. Po ślubie otworzył zakład krawiecki, a żona wniosła mu w posagu 10 hektarów ziemi. Wiodło mu się dobrze, choć w 1934 roku przeżył dramat, gdyż na raka gardła zmarła jego 21-letnia żona. Mając dwójkę drobnych dzieci - Juliana (niespełna 3 latka) i Helenę (1,5 roku) - ożenił się drugi raz, ze Stefanią Surowiec, córką lokaja hrabiego Piotra Pruszyńskiego z Woronowa pod Tulczynem.

Jan Jamróz był komendantem Strzelca w Międzyrzecu i bardzo aktywnym piłsudczykiem. Należał do najbardziej zaangażowanych realizatorów pomysłu wzniesienia pomnika Józefa Piłsudskiego przy Urzędzie Gminnym w Międzyrzecu. Inicjatorem powstania tego monumentu i głównym sponsorem był ławnik sądowy, Żyd Achim Flemenbojn. Pomnik-popiersie marszałka odsłonięto w 1935 roku. Został wysadzony przez bolszewików w październiku 1939 roku, czego świadkiem był Julian Jamróz. Śmierć poniósł również Achim Flemenbojn zadenuncjowany u enkawudzistów jako twórca pomnika.

Pod dwiema okupacjami

Po zajęciu Międzyrzeca przez bolszewików krawiec Jan Jamróz stracił domy, ale przeżył okupację sowiecką dość spokojnie. Stało się to - wspomina Julian Jamróz - dzięki dyplomatycznym i krawieckim talentom ojca, obszywał bowiem wszystkich enkawudzistów z ich szefem, lejtnantem Nowikowem na czele. Oczywiście musiał to robić za darmo: poprawiał mundury, cerował dziury, szył żonom Rosjan sukienki i spódnice. Gdy tylko przychodził do nas lejtnant Nowikow, ojciec natychmiast wysyłał mnie po wódkę do restauratora Witkowskiego. I tak dożyliśmy do okupacji niemieckiej.

Gdy weszli hitlerowcy, zaczął się nowy horror - rozpoczęli polowanie na Żydów. Mimo że rabin Jakub Zasławski z całym kahałem wyszedł na ich powitanie, podobnie jak przed dwoma laty witał bolszewików, reakcja Niemców była okrutna. Został spoliczkowany i sponiewierany. Skopano całą starszyznę żydowską, wywrócono stoły przygotowane na powitanie. Wśród Żydów zapanowała panika. Wkrótce Niemcy utworzyli w Międzyrzecu getto, a w październiku 1942 roku przystąpili do jego całkowitej likwidacji.

Niemcy i ukraińscy policjanci zabili wówczas 1600 międzyrzeckich Żydów, z rabinem Jakubem Zasławskim. Ich zwłoki wrzucono do ośmiu dużych zbiorowych mogił. Julian Jamróz wspominał, że widział groby długości 60-80 metrów i głębokości ok. 3 metrów. We wrześniu 1942 roku - czytamy w jego wspomnieniach - gdy pasałem w pobliżu naszą krowę Białkę, razem z gromadką kolegów, z najstarszym - Alfredem Pawłowskim na czele, byliśmy w tym miejscu. Zasypane doły gliną czerwoną ruszały się jeszcze.

Czapka landwirtha

Na przełomie października i listopada 1942 roku w Międzyrzecu Koreckim doszło do zamachu na niemieckiego landwirtha - Ertmana, Niemca rodem z Gdańska, oraz jego ukraińskiego pomocnika, pełniącego funkcję międzyrzeckiego sołtysa (hołowy), których uważano za głównych sprawców likwidacji 1600 międzyrzeckich Żydów. Zamach zorganizowali radzieccy partyzanci z oddziałów gen. Kowpaka - Sidora. W akcji tej brał udział Polak Adolf Żukowski. Zamach miał miejsce w deszczową noc w budynku przy ulicy Hallera 5, w domu adwokata, w pobliżu szkoły, gdzie stacjonowała kompania Wehrmachtu. Niemcy byli znani jako egzekutorzy Żydów, m.in. w starej cegielni pod Niewirkowem. Po zabiciu niemieckiego landwirtha i ukraińskiego hołowy Adolf Żukowski schował sobie czapkę zabitego Niemca. Chciał mieć rzeczowy dowód, że był uczestnikiem wykonania wyroku na międzyrzeckich katach. Niestety, była to młodzieńcza niefrasobliwość, za którą przyszło Żukowskiemu zapłacić straszliwą cenę. Tydzień później czapkę landwirtha znaleziono w jego domu - ktoś musiał go zadenuncjować. Został natychmiast aresztowany, a następnie potwornie skatowany. Po kilku dniach przewieziono go do glinianek na przedmieściach Równego, gdzie został powieszony, a jego ciało spalono.

Po zabiciu landwirtha Niemcy wzięli zakładników, chcąc zastraszyć miejscową ludność i wymusić zeznania, kto pomagał partyzantom. Wśród zakładników byli m.in.: Adolf Skiba z Woronuchy, rodzeństwo Gałęzów (dwóch braci i siostra) z Międzyrzeca, Aleksander Rogulski z Woronuchy - furman landwirtha. Wszyscy zostali straceni i spaleni w gliniankach pod Równem. Wiadomość tę przechowały Sabina i Janina Kowalskie z Woronuchy, po wojnie mieszkanki Popielowa na Opolszczyźnie. W ogóle w osławionych gliniankach pod Równem Niemcy spalili około dwóch tysięcy osób, a prochy ich rozsypano po okolicznych polach.

18 listopada 1943 roku w odwecie za porwanie niemieckiego generała Ilgnera, w którym brali udział akowcy Jan Kamiński, Lidia Wysocka, w masowej egzekucji Niemcy zabili w tych samych gliniankach 350 więźniów, w tym około 100 członków miejscowej organizacji AK. Informacje te zgromadził Józef Turowski w swej znakomicie udokumentowanej książce „Pożoga - walki 27 Dywizji AK” (Warszawa 1990).

Samoobrona w Międzyrzecu

Po wymordowanych w Międzyrzecu Żydach zostały puste domy, do których zaczęli wprowadzać się uciekinierzy z okolicznych wsi, chroniący się przed szalejącymi tam banderowcami. Było lato 1943 roku - wspomina Julian Jamróz - i wielu z tych uciekinierów przymierało głodem, a tam, w ich rodzinnych wsiach, dojrzewały zboża, które wiosną posiali. Mężczyźni postanowili, że pojadą w zwartych grupach, aby zebrać plony i przywieźć ziarno do Międzyrzeca, do głodujących, zwłaszcza dzieci. I stało się nieszczęście, bo banderowcy otoczyli żniwiarzy i zaczęli ich wyłapywać, mordując w sposób okrutny. Nigdy nie zapomnę tych strasznych scen, kiedy przywożono na drabiniastych wozach zmasakrowane zwłoki owinięte w prześcieradła, a proboszcz Jan Pająk z wikarym Błażejem Wolaninem prowadzili ceremonie pogrzebowe na międzyrzeckim cmentarzu. Pochowano około 50 osób. Uczestniczyłem w tych pogrzebach jako ministrant. Niektóre zwłoki były w kawałkach, bez kończyn, często z odciętą głową. Sądzę, że proboszcz nawet nie zdążył zapisać do księgi zgonów nazwisk grzebanych ofiar i zostaną już na zawsze anonimowe.

Ludzie mieszkający we wsiach wokół naszego miasteczka coraz bardziej masowo opuszczali swoją ojcowiznę i szukali schronienia albo u nas w pożydowskich domach, albo w Korcu czy w Równem. Panowało przekonanie, że w większych skupiskach ludzkich jest bezpiecznie. Tu ogromną rolę odgrywali członkowie 27 Wołyńskiej Dywizji AK i dowódca plutonu sierżant Felicjan Pawłowski, którzy, gdy tylko mogli, osłaniali ludność cywilną i przeciwdziałali akcjom banderowców.

W końcu i na naszą rodzinę padł blady strach, gdy Semen Podlisicki - czeladnik krawiecki, jeden z uczniów mego ojca, ostrzegł nas, że na naszą rodzinę wydano wyrok śmierci. Ojciec uznał, że musimy uciekać z Międzyrzeca. Dogadał się z niemieckim szoferem, który woził zboże z Międzyrzeca do Równego, i w ten sposób przedarliśmy się do tego dużo większego miasta i zamieszkaliśmy u stryja - Tadeusza Jamroza. Tam przeżyliśmy wojnę. Stryj pracował na poczcie, a ojciec zaczął szyć mundury dla pocztowego niemieckiego komanda.

W drodze na Śląsk

Gdy 2 lutego 1944 roku Sowieci odbili Równe z rąk niemieckich, ojca Juliana Jamroza zmobilizowano do Armii Czerwonej. Zadecydował o tym lejtnant Nowikow, który w czasie pierwszej okupacji sowieckiej w swoisty sposób „zaprzyjaźnił się” z ojcem i ochronił go przed wywózką na Sybir. Teraz nie pozwolił mu pójść do armii Berlinga. Jana Jamroza wysłano na front: walczył o Dubno, Łuck, później skierowano go na Węgry. Zdobywał Budapeszt, o który toczyły się wyjątkowo ciężkie boje. Widział, jak wielu czerwonoarmistów zginęło przy forsowaniu Dunaju. On miał szczęście, przeżył przeprawę przez Dunaj. Jego koledzy ginęli nie tylko od kul, ale też z zimna. Fale spychały ich z prowizorycznych promów w nurt porywistej rzeki.

W maju 1945 roku jako ranny dostał urlop i pojechał do Równego. Udało mu się wówczas załatwić papiery, aby wyjechać z rodziną na zachód, do Polski. Jechali przez Rawę Ruską, Rzeszów i w końcu trafili do Brzegu, na Śląsk. Jan Jamróz otworzył tam znów zakład krawiecki. Jego syn, Julian, skończył Technikum Energetyczne we Wrocławiu. Uniemożliwiono mu jednak studia na Politechnice Wrocławskiej ze względu na „złe pochodzenie” (jego ojciec był komendantem Strzelca w Międzyrzecu i jako krawiec w Brzegu miał prywatną inicjatywę). Do odrzucenia jego podania na politechnice przyczynił się w sposób wyjątkowo niechlubny jego dawny sąsiad z Międzyrzeca - Berek Don, który przeżył zagładę Żydów w Międzyrzecu, a we Wrocławiu nosił już nazwisko Kazimierz Witaszewski i był wielce wpływowym działaczem partyjnym.

Julian Jamróz został skierowany do pracy na kolei w warsztatach elektrycznych. Był m.in. brygadzistą na dworcach: Głównym, Świebodzkim i Nadodrzu we Wrocławiu, a później m.in. w Wałbrzychu i Legnicy. Wymieniał instalacje elektryczne w lokomotywowniach. W 1953 roku powołano go do wojska. Po dwóch latach wrócił do Brzegu, ożenił się z lwowianką Heleną Strójwąs (1933-2014) - córką woziwody z Łyczakowa i zaopatrzeniowca sklepów. Miał z nią dwóch synów: Marka (rocznik 1957), obecnie konserwatora w Muzeum Piastów Śląskich w Brzegu, i Andrzeja (rocznik 1960), pracownika więziennictwa.

Julian Jamróz 42 lata pracował w Zakładzie Energetycznym w Brzegu. Mieszka na czwartym piętrze jednej z kamienic w Brzegu. Informacja ta jest o tyle istotna, że gdy jego żona zapadła na cukrzycę i amputowano jej nogę, opiekując się małżonką, troskliwie przez lata wnosił ją po stromych schodach do mieszkania w tej wysokiej kamienicy, skąd rozlega się piękny widok na płynącą w dali Odrę. O swym barwnym życiu Julian Jamróz opowiedział w obszernych wywiadach, które opublikowali: Marek Koprowski w książce „Wołyń - epopeja polskich losów” (tom II, Warszawa 2013) i Eugeniusz Szewczyk w „Panoramie Brzeskiej” (9 odcinków, marzec-czerwiec 2016).

Stanisław S. Nicieja

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.