Operacje w rytmie hard rocka. "Po wrocławsku"

Czytaj dalej
Fot. Fot. Tomasz Hołod / Polska Press
Adriana Boruszewska

Operacje w rytmie hard rocka. "Po wrocławsku"

Adriana Boruszewska

Dla pacjenta to miejsce, gdzie nigdy nie chciałby się znaleźć. Dla nich to po prostu miejsce pracy. Teoretycznie zabiegi odbywają się od godziny 8.00 do 15.00. W praktyce, gdy przywiozą pacjenta w ciężkim stanie, pracują nawet do nocy. I nie narzekają, bo mówią, że praca to ich pasja

Od czasów głośnego filmu Łukasza Palkowskiego o Zbigniewie Relidze mówi się o nich bogowie. Bo to oni często decydują, czy człowiek tylko otrze się o śmierć czy przejdzie na drugą stronę. To od ich umiejętności, refleksu i odpowiedniej oceny sytuacji zależy ludzkie życie. Chirurdzy, anestezjolodzy, personel bloku operacyjnego. Wokół nich narosło dużo mitów. Jedni przypisują ich pracy magię inni widzą tylko popełnione błędy. A oni po prostu wykonują swój zawód i jak sami podkreślają, cieszą się, gdy mogą komuś uratować życie. Czasem jednak przyznają, że cuda się zdarzają…

Mało miejsca, dużo kabli i narzędzi. Do tego bardzo mocne światło. Sala operacyjna we wrocławskim szpitalu przy ul. Borowskiej nie przypomina niczym scen ze słynnego amerykańskiego serialu „Grey’s Ana-tomy”, gdzie młodzi chirurdzy mierzą się na co dzień z niezwykle skomplikowanymi przypadkami. We Wrocławiu jest po prostu codzienność, która - niestety - też płata figle.

Tu nie ma, że czegoś nie ma

Jest kilka minut po godzinie 8.00. Pacjentka leży na stole operacyjnym, lekarze oglądają pod RTG jej biodro. Za godzinę ma być operowana. Zespół lekarzy wymieni jej endoprotezę stawu biodrowego. Minuty mijają, anestezjolog i pielęgniarka anestezjologiczna są już gotowi do znieczulenia. Jednak ortopedzi każą czekać. Po chwili zapada decyzja - zabiegu nie będzie. Okazuje się, że pacjentka nie powiedziała lekarzom, że niedawno upadła. Operacja zostaje przełożona, bo kobiecie trzeba wykonać dodatkową tomografię komputerową. Pacjentka wyjeżdża z bloku. Instrumentariusze, pielęgniarka anestezjologiczna i anestezjolog czekają. Bo nie wiadomo, który zabieg pójdzie teraz. Jest 8.30, a początek dnia na bloku już jest w rozsypce. Trzeba zrobić roszady i ustawić plan operacyjny na dziś od nowa.

W chwili przerwy instrumentariuszka Anna Szylak, która poza pracą na sali operacyjnej odpowiada również za sprzęt i im-planty do operacji, oprowadza mnie po bloku.

- Pracuję jako instrumentariuszka już 25 lat. Na początku chciałam być pielęgniarką, opiekować się pacjentami. Potem jednak trochę z przypadku trafiłam na blok operacyjny. I tak już zostałam - śmieje się i otwiera przede mną swój „skarbiec”, czyli pomieszczenie, gdzie leżą wszystkie implanty, śrubki i narzędzia potrzebne ortopedom przy zabiegu. - Odpowiadam za to, żeby wszystko było. Musi się wszystko zgadzać. Każda śrubka i każde wiertło musi być na swoim miejscu. Codziennie po zabiegach wszystko liczymy i układamy - mówi i pokazuje wszystkie narzędzia.

Pani Anna przyznaje, że u niej nie ma, że czegoś nie ma: - Wiem, że gdyby zabrakło jakiegoś elementu albo implant, który jest potrzebny, nie przyszedłby do nas na czas, to cierpi na tym pacjent - przyznaje, ale podkreśla, że każdy z nas jest tylko człowiekiem i czasem błędy się zdarzają. - Zawsze powtarzam nowym instrumentariuszom czy instrumentariuszkom - lepiej powiedzieć, iż się upuściło implant za 30 tys. niż siedzieć cicho. Oczywiście operator będzie wtedy zły, ale nie narazimy pacjenta na ogromne ryzyko, jakim są infekcje i powikłania z nimi związane.

Najbardziej w swojej pracy ceni brak monotonii. - Ortopedia jest ciekawa, każdy pacjent jest innym i każdy jest dla nas niespodzianką, mimo, że czasem mogłoby się wydawać, że zabiegi są do siebie bardzo podobne - tłumaczy instrumentariuszka, której głównym zadaniem na bloku jest podawanie lekarzowi narzędzi. - Musimy czytać w myślach. Podawać narzędzia szybciej niż chirurg zdąży o nie poprosić. Dlatego zawsze musimy widzieć pole operacyjne. By wszystko szło płynnie - zaznacza Anna Szylak.

„Bluzy w spodnie”. Profesor idzie

Gdy wchodzi na blok, wszyscy rzucają tylko jedno hasło: „Bluzy w spodnie”. Prof. Szymon Dragan jest szefem Kliniki Ortopedii i Traumatologii Ruchu w Uniwersyteckim Szpitalu Klinicznym przy ul. Borowskiej. Pierwszy raz na sali operacyjnej stanął na przełomie lat 70. i 80. Dziś, jak sam podkreśla, operuje rzadziej niż kiedyś ze względu na obowiązki szefa katedry i kliniki. Jednak gdy już schodzi na blok, lubi mieć wszystko pod kontrolą. - Jestem wymagający - nie ukrywa prof. Dragan.

Gdy pojawia się na sali, wszyscy szybko sprawdzają, czy mają bluzy włożone w spo-dnie. Bo tak wymaga profesor. - To nie jest moje widzimisię. Staram się tylko trzymać standardów wypracowanych przez konsensus filadelfijski, w którym określono, że w chwili gdy personel bloku ma bluzy wyciągnięte ze spodni, ryzyko infekcji u pacjenta wzrasta o ok. 3-4 procent. Podobnie jest z telefonami komórkowymi i wszystkimi innymi rzeczami wnoszonymi na blok operacyjny. Ja na czas operacji swoją komórkę zostawiam w gabinecie - podkreśla ortopeda.

Profesor poprzez stały monitoring dwóch sal operacyjnych widzi wszystko, co się dzieje na bloku. - O, proszę zobaczyć, teraz jedna z brudnych śluz jest otwarta - pokazuje na ekranie i dzwoni na blok i prosi, by zamknięto śluzę. Mówi, że nie krzyczy na pracowników, ale porządek musi być. - Trzymamy dyscyplinę i zdaję sobie sprawę, że nie każdemu to się może podobać. Niektórzy po prostu nie chcą się dostosować. Moi pracownicy wiedzą, że najgorzej jest w sytuacji, gdy przestaję im zwracać uwagę i nic nie mówię.

Ortopeda milczy też przy zabiegach. - Wolę się skupić na pacjencie. Pomaga mi wtedy muzyka. Człowiek się wyłącza, zostawia wszystko za sobą i liczy się tylko pacjent. Każda muzyka to inne fale elektromagnetyczne i każda daje inną energię. Na bloku słucham wszystkiego - od Julio Igle-siasa, poprzez Chicago, Jeff Rothal po Black Sabbath - wylicza prof. Dragan, ale dodaje: - Ale personel bloku mówi, że zawsze puszczam romantyczne kawałki - śmieje się.

Pytam, czemu wybrał medycynę i ortopedię?

- Mój dziadek było torakochirurgiem w Białej Podlaskiej. Poza tym podczas studiów zapisałem się do kółka ortopedycznego - przyznaje Szymon Dragan i zaznacza, że zawsze miał smykałkę do majsterkowania. - Młotki, śruby, wszystkie techniczne rzeczy - to zawsze mnie interesowało. Wybrałem więc ortopedię - podkreśla.

Profesor na bloku pracuje od lat, jednak otwarcie przyznaje, że na swoim koncie nie ma samych sukcesów. Doskonale pamięta te zabiegi, które mu się nie udały, tj. endo-protezoplastyki, podczas których coś poszło nie tak czy operacje pacjentów z nowotworami kości. - Jeżeli coś zawiedzie, z różnych przyczyn, to to zawsze siedzi we mnie - zaznacza.

Profesor nie zapomniał swojej pierwszej pacjentki, która zmarła. - To była młoda kobieta chora na nowotwór kości. Leczyłem ją z 30 lat temu. Nie zmarła na stole operacyjnym, ale w trakcie leczenia. Pamiętam ją do dziś - wspomina lekarz.

Przyczyn, dla których coś się nie udaje, jest wiele i nie zawsze zależą od tylko od lekarza. - Dziś miałem przeprowadzić u pacjentki wymianę endoprotezy. Pani już leżała na stole i dopiero tam powiedziała lekarzowi, że niedawno upadła. To miało wpływ na zabieg, który musieliśmy przesunąć, bo trzeba było wykonać dodatkowe badania. Niestety, takie rzeczy się zdarzają, ale potem trzeba uporządkować cały dzień, bo przez jeden zabieg, który nie może się odbyć, rozregulowuje się plan wszystkich operacji - wyjaśnia profesor.

Stres to zaraz obok skalpela czy wiertła nieodzowny atrybut chirurga. - Najgorszy stres jest wtedy, gdy lekarz zawiera z pacjentem swojego rodzaju umowę, w której mówi mu, że będzie dobrze. A czasem nie jest…

Większość chirurgów ucieka po pracy albo do następnej pracy, albo też, co ostatnio jest coraz modniejsze, w sport. I to ekstremalny. - Ja nie jestem tego typu człowiekiem - tłumaczy mi prof. Dragan i dodaje, że jego w schemat sportu ekstremalnego nie da się wpasować. - Relaksuję się w domu, przy rodzinie. Najbardziej lubię spędzać wolny czas z wnukami. Wtedy najlepiej odpoczywam. Czasem pogram na gitarze, pośpiewam… - wylicza.

Podczas naszej rozmowy kilkakrotnie wycisza telefon. - Widzi pani, dzwoni cały czas. I nie ma dyspensy, bo muszę być non stop uchwytny. Czasem się zdarza chwila spokoju między 22.00 wieczorem a godz. 6.00 rano.

Pytam, co w takim razie z wakacjami? - Też odbieram telefony. Bo mam jeden numer od lat, więc dzwonią na niego i rodzina, i przyjaciele, i pacjenci.

Okazuje się też, że chirurg zmienia się... z wiekiem. - Dawniej byłem bardziej emocjonalny, denerwowałem się, przeżywałem, odważnie podchodziłem do każdej operacji. Teraz się uspokoiłem. Lubię mieć obok siebie instrumentariuszkę, która nie jest rozkojarzona, a wie co robi. Sam jestem bardziej skupiony, mówię mniej. Staram się nie stresować. Dbam, by nic nie wyprowadziło mnie z równowagi przed operacją. W końcu chodzi tu o dobro pacjenta - zaznacza szef ortopedii.

Baba-chirurg

Wysoki i postawny mężczyzna. Tak według wielu z nas wygląda chirurg. I rzeczywiście stół operacyjny jest w dużej mierze zmaskulinizowany. Powoli się to jednak zmienia, bo coraz częściej głównodowodzącymi na sali są kobiety. Zazwyczaj małe i drobne, ale pewne siebie i potrafiące podejmować szybkie decyzje.

Katarzyna Kołaczyk ma 33 lata. Na jesieni zdaje egzamin specjalizacyjny i za kilka miesięcy to ona będzie uczyć rezydentów. Mówi, że została chirurgiem, bo lubi adrenalinę i potrzebuje dużej ilości wyzwań, tak by pod koniec dnia mieć poczucie zrealizowanych zadań.

Jej pierwsza operacja? - Pewnie była to amputacja udowa podczas dyżuru na chirurgii naczyniowej, bo jest to jeden z najczęstszych zabiegów. Choć też chyba najdrastyczniejszy. Pamiętam chorą, która miała częściowo amputowaną jedną nogę, a z przyczyn medycznych trzeba było jej wykonać amputację obustronną kończyn dolnych. Było mi ciężko na sercu w trakcie operacji, ale po zabiegu pacjentka dziękowała mi, bo nie czuła już bólu związanego z martwicą kończyn - wyznaje lekarka.

Podczas rezydentury operowała różnych ludzi, asystowała też do przeszczepów nerek. - W chirurgii istnieje krzywa uczenia się. Im więcej operujesz, tym pewniej ci to wychodzi. Zdecydowanie najtrudniejsze są zabiegi tzw. paliatywne, kiedy niewiele jesteśmy w stanie pomóc, a jedynie tylko nieco zmniejszyć cierpienie chorego. Niestety, nie zawsze każdą chorobę da się wyciąć - zaznacza.

Wybór padł na chirurgię, bo lubi widzieć szybkie efekty swojej pracy. Teraz ma do tego okazję, bo wraz z dr. Rafałem Mulkiem i dr. Markiem Zawadzkim operuje pacjentów cierpiących z powodu otyłości. - To niesamowity widok, gdy któraś z pacjentek bądź pacjentów po 4-6 miesiącach traci 50-70 kilogramów - cieszy się Kołaczyk.

Niestety kobieta-chirurg jest nadal zaskoczeniem, zwłaszcza dla pacjentów. - Zdecydowanie najtrudniej jest zmierzyć się ze stereotypami, jakimi posługują się pacjenci. Oni już mają w głowie archetyp chirurga - dobrze zbudowanego mężczyzny. Gdy widzą młodą kobietę, to ignorują ją początkowo jako lekarza. Jeśli chodzi o współpracę z mężczyznami na oddziale, to nie mam z tym problemu. W zawodzie chirurga ważna jest umiejętność pracy w zespole.

Lekarka nie ukrywa, że nieraz odradzano jej chirurgię. Ze względu na nielimitowany czas pracy. Podczas całych studiów nie zarwała bowiem tylu nocy co w ciągu pierwszego roku specjalizacji.

- Niestety, z powodu powszechnej opinii, że chirurgia nie jest dla kobiet, bardzo wiele z nas ma poczucie, że wciąż musi komuś coś udowadniać. W tym zawodzie trzeba być pewnym siebie bez względu na płeć. Trzeba też znać swoje ograniczenia. Choć czasami mam wrażenie, że niektórzy oczekują od bab-chirurgów, że będą głównie zajmowały się utrzymywaniem domowego ogniska w dyżurce lekarskiej - myły brudne naczynia, piekły ciasta, sprzątały i zajmowały się pracami biurowymi. Ja pracując w kilku miejscach, ledwo znajduję czas na wizytę w domu i posprzątanie mieszkania. Gotowanie w moim wykonaniu też jest ekspresowe i zajmuje małą część mojego cennego czasu, który wolę przeznaczyć na sport, literaturę oraz rozwój zawodowy - zaznacza Katarzyna Kołaczyk.

Nie ma dla siebie taryfy ulgowej i nie lubi, jak ktoś traktuje ją protekcjonalnie czy użala się nad nią, bo zarwała noc. Przyznaje również, że czasem w swojej pracy musi się spocić. Bo trzeba np. podnieść pacjenta, który waży 100 kg. Nie czuje się jednak poszkodowana. Zauważa, że pielęgniarki też muszą pracować w nocy i dźwigać ciężary, a nikt im nie mówi, że powinny zrezygnować z pracy. - Jeżeli kobieta jest sama w stanie skręcić zestaw mebli z Ikei, to wydaje mi się, że równie dobrze może przeprowadzać operacje ortopedyczne - podkreśla. Bo meble do swojego mieszkania też sama skręciła.

Babie-chirurgowi nie zawsze jest łatwo. Nielimitowany czas pracy prowadzi do rozkładu życia osobistego. Lekarka nie kryje, że dla niej liczy się przede wszystkim satysfakcja z wykonywane pracy. To dla niej największa nagroda. - Jeżeli robisz, to co lubisz i nie masz poczucia zmarnowanego czasu, to wszystko jest w porządku. Poza tym adrenalina uzależnia. Wolę asystować w środku nocy do przeszczepu i mieć poczucie, że pomogłam człowiekowi niż zobaczyć półtoragodzinny film w kinie, po którym będą mogła stwierdzić, że był taki sobie.

Gdy wchodzi na salę operacyjną, stara się porozmawiać z pacjentem, zanim ten zostanie znieczulony. Podkreśla, że to ważne, bo chirurg jest jak mama, która odprowadza dziecko po raz pierwszy do szkoły. - Gdy chory trafia na blok operacyjny, jest otoczony przez obcych ludzi i czuje się niepewnie, co zwiększa u niego poziom stresu. Ważne jest, by w tym momencie zobaczył swojego chirurga, tę znajomą twarz. Dobrze jest powiedzieć pacjentowi, że zrobimy wszystko, by mu pomóc - wyznaje i dodaje, że sama zwykle mówi do pacjenta: „Do zobaczenia po zabiegu”.

Potem zaczyna się operacja. Jednak nie w ciszy. - Na co dzień pracuję z chirurgiem plastykiem, który toleruje jedynie radio tj. „Trójka” i TOK FM. Podczas operacji trwających 5 godzin, muzyczka działa sty-mulująco, dodatkowo prowadzone w radiu dyskusje łączą rzeczywistość bloku operacyjnego ze światem zewnętrznym - zauważa lekarka.

Okazuje się jednak, że każdy z lekarzy ma swoją muzyczną top listę do zabiegów.

- Podczas przeszczepów nerek w szpitalu przy Kamieńskiego słuchaliśmy rockowych ballad z lat 90., które jeden z operatorów lubił szczególnie. Potrafił o godzinie piątej nad ranem odpowiadać przy tym o swoich wspomnieniach z dyskotek w latach młodości - śmieje się Katarzyna Kołaczyk.

Last but not least

Ostatni będzie ten, o którym tak naprawdę mało co w kontekście bloku operacyjnego się mówi, ale który jednym słowem może doprowadzić do odwołania operacji.

Anestezjolodzy. Mówi się o nich, że to lekarze od spraw beznadziejnych. Co robią, gdy usypiają… pacjenta?

M. jest na szóstym roku rezydentury. Jest wysoki, przystojny i ma wesołe oczy. Chętnie rozmawia o swojej pracy i relacjach na bloku operacyjnym. Prosi jednak o zachowanie anonimowości.

Jego pierwsze zadanie to znieczulić, drugie to monitorować pacjenta podczas zabiegu, a trzecie to spokojnie wybudzić chorego. Często ten scenariusz przebiega pomyślnie. Zdarza się jednak, że coś pójdzie nie tak i trzeba reanimować. Wtedy do akcji wkracza on.

- Wszyscy mówią, że przez cały zabieg tylko siedzimy i pijemy kawę. Jednak gdy pacjent się zatrzyma, to chirurg umywa ręce i mówi, że to nasza działka. Bo jak trwoga to zawsze do anestezjologa - śmieje się rezydent. - My nie możemy już nic popsuć, możemy jedynie pomóc.

Co ciekawe, jak na lekarza, który do czynienia ze śmiercią ma praktycznie codziennie, jest bardzo pogodny i dużo żartuje. - A co mam robić? Taka praca. Tylko humor nam pozostaje - mówi z uśmiechem i dodaje: - Po nas to już tylko ksiądz.

Anestezjolodzy są tymi, którzy walczą o pacjenta do końca. Gdy trzeba reanimować, reanimują. Jednak gdy trzepa tupnąć nogą, to też potrafią, nawet do tego stopnia, że nie dopuszczają do niektórych zabiegów.

- Gdy zlecimy przed zabiegiem wszystkie badania, a przychodzimy na salę w dniu operacji i widzimy, że tych wyników nie ma, to możemy powiedzieć, że nie znieczulimy pacjenta i nie weźmiemy na siebie odpowiedzialności za jego życie. Sam kilka razy tak zrobiłem. Wtedy albo chirurg przyznaje nam rację, albo pośpiesznie wpisuje, że zabieg jest na ratunek życia i musimy operować. Jednak odpowiedzialność leży już po jego stronie, bo zdecydował o operacji, nie mając pełnych danych o stanie zdrowia chorego - wyjaśnia anestezjolog.

M. przyznaje, że król na sali jest tylko jeden i jest to chirurg. - Gramy do jednej bramki, więc wszyscy muszą robić tak, by operatorowi było jak najlepiej .

Młody lekarz nie ukrywa jednak, że z relacjami między chirurgami a anestezjologami bywa różnie. - Jak to w życiu. Z jednymi pracuje się lepiej,z innymi gorzej. Niektórzy uważają, że są panami całej sali. Z drugiej strony chirurdzy śmieją się z anestezjologów, że nic nie robią i tylko piją kawę - uśmiecha się M. i opowiada mi dowcip. I to nie jeden: - Leży anestezjolog na korytarzu bloku operacyjnego. Idzie dwóch chirurgów. Nachylają się, patrzą, co mu się stało. Zastanawiają się, czy żyje czy nie, a potem jeden do drugiego mówi: „Wsadź mu ręce w kieszenie, a potem napiszemy, że to był zgon w miejscu pracy”. Albo jeszcze inny kawał: Urolog ma plamy z moczu, chirurg z krwi, a anestezjolog z kawy.

Chirurg i anestezjolog mogą się nie lubić, ale wiedzą, że są od siebie zależni. Oni znieczulają, chirurg operuje. - Kilka razy dostałem już w twarz od pacjenta, gdy się wy-budzał. Zdarza się bowiem, że niektórzy chorzy podczas wybudzania są bardzo agresywni. Wtedy cały zespół dopada do pacjenta i go trzyma, by nie rozerwał sobie szwów i nic mu się nie stało.

M. denerwuj się jednak, gdy go pytam, jak często pacjent budzi się w trakcie znieczulenia. Bo mówi, że media opowiadają straszne historie, niepoparte żadnymi argumentami czy dowodami.

- Nie wiem, czemu wybudzenie podczas zabiegu taktowane jest jako coś strasznego. Tak naprawdę większość operacji neurochirurgicznych odbywa się, gdy pacjent jest przytomny, ale bólu nie czuje. Poza tym aparatura sygnalizuje nam, kiedy znieczulenie się kończy. Nawet gdyby pacjent się wybudził podczas zabiegu, to nie ma możliwości, żeby odczuwał ból - tłumaczy stanowczo młody anestezjolog.

Przy kolejnej anegdocie M. mówi o sobie, że jest ultra-katolem. Pytam więc, czy wierzy w cuda? - Widziałem dużo śmierci, jednak gdy jakiś pacjent przeżywa zabieg, choć z medycznego punktu widzenia powinien już nie żyć, to co to jest jak nie cud? Wtedy jest taka wielka radocha, że nie da się tego opisać - odpowiada, wpatrując się śmiejącymi się oczami.

Adriana Boruszewska

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.