Robert Migdał

Chodzi o to, żeby przeżyć życie uczciwie i nikomu nie robić świństw

Andrzej Waligórski (z lewej) z synem Markiem Fot. archiwum rodzinne Andrzej Waligórski (z lewej) z synem Markiem
Robert Migdał

Na scenie Andrzej Waligórski błyszczał inteligencją i humorem. Najbardziej jednak lubił domowe zacisze. Z Markiem Waligórskim, synem znakomitego wrocławskiego poety i satyryka, rozmawia Robert Migdał.

20 października, Pana tato skończyłby 90 lat.

Urodził się w 1926 roku, w Nowym Targu, ale jego rodzice szybko się wyprowadzili i zamieszkali razem z nim w Gródku Jagiellońskim. Tam żyli przed wojną i w czasie całej okupacji.

Co się Panu najbardziej kojarzy z tatą?

To, że był bardzo ciepły - zawsze wiedziałem, że gdy miałem jakiś problem, mogłem do niego przyjść po radę. Był dla mnie wielki oparciem, troskliwym ojcem, ale nie takim, który prowadził za rękę, mówiąc co i jak mam robić. Nie trzymał mnie pod kloszem. Starał się wychowywać mnie mądrze - podsuwał mi dużo książek, żebym sam sobie wyrabiał zdanie, żebym myślał. A przynosił ich z radia mnóstwo - część dostawał, ale tony kupował. I on robił pierwszą selekcję: sam wszystko przeczytał, a mi dawał do czytania tylko te, które było warto poznać. Podsuwał mi - według jego gustu - tylko dobre książki. Dużo czytał historycznych, wojennych, ale też science fiction - Stanisława Lema lubił. Ciągle mi brakuje też tej jego książkowej wiedzy - był taką chodzącą encyklopedią: gdy się czegoś nie wiedziało, to można było pójść, zapytać - zawsze znał odpowiedź. Zwłaszcza jeśli chodziło o historię.

Miał wielki autorytet. I w domu, i w pracy.

Potężny autorytet. To, co powiedział, było święte. Oczywiście w okresie mojego dojrzewania buntowałem się przeciwko niemu i dochodziło między nami do wymiany słów, ale nie za ostrej. Szybko przy nim łagodniałem, bo tato lubił się obrażać. Gdy był zdenerwowany nie krzyczał, ale się wycofywał i nadąsał. Mówiło się wtedy w naszym domu: „Andrzejku jest dzisiaj cichy”. Później trzeba było go przepraszać. Szybko jednak wybaczał mówiąc: „Aaaa, nie ma sprawy”. No a jak mu się podsunęło przy okazji coś dobrego do jedzenia, to sprawa była błyskawicznie załatwiona.

Jako dziecko, młodzieniec, miał Pan dużo swobody?

Tak, ale nie nadużywałem jej. Gdy na przykład byłem na prywatce i miałem wrócić o 22., a chciałem zostać do 23., to musiałem zadzwonić, powiadomić go. Zawsze mówił „dobrze”, ale musiał wiedzieć, bo się martwił.

Zdarzało mu się krzyczeć?

Nie, bo wystarczyło, że raz powiedział, i to, co powiedział, było święte. Nie był człowiekiem wybuchowym - był raczej introwertykiem. Gdy coś między nami było nie tak, to milczał. Zamykał się w sobie. To jego milczenie było nawet gorsze od tego, gdyby się awanturował, gdyby się wydarł na mnie.

Klapsa dawał?

Nigdy.

W pracy był stanowczy, a w domu?

Też, choć nie trzymał wszystkiego żelazną ręką. Dom prowadziła mama, więc on miał spokój od domowych obowiązków. Ona załatwiała sprawy jedzeniowe, prace w ogródku - a tata siedział na górze, w swoim pokoju i pisał. Słychać było tylko stukot maszyny. „Ktoś musi na to nasze życie zarabiać” - śmiała się tłumacząc go mama.

Najsilniejsze wspomnienia związane z tatą?

Wyjazdy wakacyjne. Te dalsze: do Bułgarii, Rumunii, Jugosławii i te bliskie - nad jeziora. Rodzice twierdzili, że muszą od siebie trochę odpocząć i jechałem a to z mamą, a to z tatą. Ojciec uwielbiał pływać. Zaraził mnie tą pasją. Pływaliśmy więc dużo i długo, i wszędzie, gdzie jechaliśmy. Uwielbialiśmy razem nurkować - w masce, bez butli, z rurkami. Lubił sport - gimnastykę uprawiał codziennie. Wstawał z łóżka i od razu zaczynał ćwiczyć. Na drążku się podciągał. Gdy do szkoły miałem na ósmą, to wstawaliśmy razem wcześniej - o 6.30 - i ćwiczyłem z nim różne rzeczy: ja 20 minut, ojciec dłużej. Po południu, gdy wróciłem ze szkoły, to robiliśmy razem pompki, przysiady. To był czas dla nas. Dla ojca i syna. Często spędzaliśmy wakacje w Olejnicy za Lesznem. To był ośrodek AWF. Tam żaglówkami pływaliśmy, kajakami. Mieszkaliśmy pod namiotami albo w domkach. Z czasem musieliśmy wynajmować duży teren, bo każdy chciał z nami jechać na wakacje i swój namiot rozbić. Przyjeżdżał i Skoczylas, i Plaskota, i Kaczmarek. Niekiedy przez dwa miesiące trwał taki obóz, który w ryzach trzymała moja mama.

Ojciec chciał mieć na własność kawałek ziemi nad jeziorem.

Marzył o tym, ale cieszył się z tego, co miał: z ogródka przy domu, z minibasenu, a potem z rzeczy najbardziej przynoszących mu radość: z wnuków. „Przejdę się z wnukami Jaworową...” - pisał nawet w jednym z wierszy.

A czego Panu najbardziej brakuje, gdy myśli Pan o tacie?

Tego, czego mi nie powiedział - na przykład co się z nim działo w czasie okupacji. Zawsze bardzo mało o tym mówił. Wiem, że był w młodzieżowych oddziałach Armii Krajowej, że musiał się ukrywać we Lwowie, bo go Niemcy ścigali. Bardzo zdawkowo o tych czasach opowiadał, tak jakby chciał ten okres Lwowa zapomnieć. Wspominał za to często swojego ojca, czyli mojego dziadka, który był lekarzem - jak jeździli razem sańmi po wsiach, do pacjentów. Nie było jednak w naszym domu wspomnień wojennych, politycznych. Do Polski tato przyjechał w 1946 roku, miał 20 lat. Najpierw do Jawora. Wiedział, że już nie wróci na Kresy i chyba chciał zapomnieć to dzieciństwo, ten czas spędzony we Lwowie. Chciał zacząć nowe życie, w nowym miejscu. I postanowił, że Wrocław będzie jego nową, małą ojczyzną. Że tu zacznie życie od nowa. Tutaj się ożenił, tutaj ja się urodziłem, tu miał pierwszą pracę, tu kończył zaocznie liceum, tu studiował na kilku kierunkach, ale żadnego nie skończył: polonistykę, wyższą szkołę plastyczną, socjologię. A nie kończył tych studiów, bo musiał pracować, zarabiać na życie. Na Ziemie Odzyskane przyjechał z matką i siostrą - czuł się za nie odpowiedzialny, jako jedyny mężczyzna w rodzinie, bo dziadek umarł.

Nie mówiło się w waszym domu o tym, co się działo na Kresach w czasie II wojny światowej?

Bardzo zdawkowo. Raz tylko ojciec opowiedział mi bardzo traumatyczne zdarzenie z wojennego okresu. Niemcy wyłapywali ludzi na ulicy, a później od tych złapanych oddzielali Żydów, których postawili pod murem. I mojego ojca też złapali i razem z Żydami ustawili. Za Żyda go wzięli. A ponieważ mój dziadek, jako lekarz, leczył też oficerów niemieckich, to jakiś Niemiec poznał na szczęście ojca i powiedział: „To nie jest Żyd” i go spod tej ściany zabrał. Tato stanął z boku i widział, jak wszystkich Żydów rozstrzelali.

Tęsknił niekiedy za Kresami?

Chyba na samym początku, tuż po wojnie. Są takie jego dwa pierwsze wiersze młodzieńcze, które stworzył w wieku 18 lat, kiedy opuszczał Lwów. „Kocham cię Lwowie” - pisał - „Jak mi ciebie szkoda opuszczać Lwowie”. Po jego śmierci wiersze te odnalazła siostra mojego ojca, która miała je u siebie w domu. Później już Kresów nie wspominał. Nie było jakiejś takiej nostalgii za nimi. Te wiersze nie zgadzały się z nim - były bardzo liryczne. W utworach, które pisał później, też są pewne nuty liryczne, ale nimi się za bardzo nie chwalił. W ogóle on nie chwalił się rzeczami, które tworzył. Nie było tak, że jak coś napisał, to mówił: „A teraz posłuchajcie, co napisałem”. Nawet jak go prosiliśmy, to nie chciał. „Posłuchacie sobie niedługo w radiu” - ucinał rozmowy.

W domu pisał najwięcej?

W radiu nie miał dobrych warunków do pisania - załatwiał tam tylko bieżące sprawy. W domu musiał mieć spokój, bo tworzył, zarabiał na nas, na życie.

Był bardzo twórczy.

Robił rzeczy, które same mu przychodziły do głowy, ale pisał też bardzo dużo na zamówienie. Gdy np. „Hutmen” miał jakąś swoją rocznicę, to chcieli, żeby na konkretne osoby ojciec napisał satyryczne teksty. I pisał, za dobre pieniądze. Stworzył też całe libretto do „Księżniczki Turandot” - sto przedstawień było. Bardzo śmieszne to było, na temat ówczesnych władz.

Chodził do pracy, do radia, piechotą.

Bo nie miał prawa jazdy.

Czemu nie zrobił ?

Po pierwsze mówił, że mu się nie chciało, a po drugie, mieszkaliśmy dość blisko rozgłośni. Poza tym mama miała prawo jazdy i go niekiedy woziła, chociaż bardzo się z nią bał jeździć - dziwnie jeździła. Grozę w nim budziła.

Był tolerancyjny wobec innych, ale nietolerancyjny wobec braku tolerancji.

Rower? Motor?

Też nie. Ale lubił latać - brał udział w rajdach samolotowych pilotów i dziennikarzy. Wiele takich rajdów wygrał. Ze Staszkiem Maksymowiczem zdobywał pierwsze, drugie nagrody. Ojciec pisał reportaże z tych lotów. Było wiele niebezpiecznych sytuacji w powietrzu, ale ojciec bardzo lubił to latanie. Lubił adrenalinę. To go kręciło - ba - czasami ten samolot sam sterował, bo mu Staszek Maksymowicz pozwalał.

A gdy nie bujał w obłokach, twardo stał na ziemi i był wielkim domatorem.

W domu miał spokój, który kochał. Nie lubił wyjeżdżać - oczywiście, żeby zarobić, to jeździł na tak zwane „chałtury”. Lubił spotkania ze słuchaczami, ale bardzo szybko wracał do swoich czterech ścian. Siedział sobie w ogródku, poczytać lubił, poopalać. Nawet na wakacje, jak już mieliśmy jechać, to gdzieś blisko. A kiedy miał z chłopakami ze Studia 202 okazję wyjechać gdzieś dalej, na przykład do Stanów Zjednoczonych, to mówił: „Nie, absolutnie nie, ja wiem z książek jak wyglądają Stany”. Raz tylko, gdy pracowałem w Egipcie, to mnie odwiedził - na dwa tygodnie przyjechał. Był zadowolony. A tak na co dzień to: pies u boku, kapcie na nogach, dobre jedzenie, luźny sweter, dobry film: western lub „Flip i Flap”.

Basen mieliście w ogrodzie.

Jak go tato ze znajomym zaczął wykopywać, to się okazało, że dokopali się do baseniku czy też jakiejś łazienki, które już Niemcy wcześniej w tym miejscu mieli. Kafle były z napisem: „za zasługi dla SS na froncie wschodnim”. I granat przy tych swoich amatorskich pracach wykopaliskowych znaleźli. Ale basen to za dużo powiedziane. To była taka dziura w ziemi, wykafelkowana, 2,5 metra na półtora. Ojciec musiał mieć specjalną uprzęż - sprężyny, które go trzymały w miejscu, gdy pływał. Ćwiczył w ten sposób kraula i oddechy pod wodą.

Pana ojciec był wychowany w zupełnie innej rodzinie, niż ta, którą stworzył.

Jego rodzina była bardzo katolicka, a on był totalnie niewierzący, choć miał znajomych Żydów, prawosławnych Ukraińców i katolickich księży. Był tolerancyjny wobec innych, ale nietolerancyjny wobec braku tolerancji.

Jeśli ktoś zrobił mu jakieś świństwo, to już nie darował do końca życia.

Taki był. Ojciec powiedział mi kiedyś takie zdanie: „W życiu tak za bardzo to o nic nie chodzi. Tylko o to, żeby przeżyć życie uczciwie i nikomu nie robić świństw”. I tego się trzymał, tego wymagał od innych - od rodziny, przyjaciół. Kiedy bliski kolega ojca wstąpił do UB i przyszedł do nas, to ojciec odwrócił się od niego na pięcie i poszedł do góry. Skończył znajomość. Więcej nie mieli kontaktu. Miał takie zasady i koniec. Nie było zmiłuj się.

Ze sposobu bycia był bardzo mieszczański, jak jego ojciec.

Nie lubił, gdy się sprawy rodzinne, jakieś problemy, wynosiło poza dom, poza rodzinę. Tak samo nie wynosił niczego poza radio - gdy były jakieś problemy w pracy, jakieś konflikty - nic nie miało prawa wypłynąć na zewnątrz. Tworzył fasadę i wszystko trzeba było załatwiać we własnym gronie.

Po przyjeździe na Ziemie Odzyskane najpierw pracował w „Słowie Polskim” - jako korespondent z Wałbrzycha.

I zawsze robił wszystko uczciwie. Obsługiwał na przykład, jako dziennikarz, Wystawę Ziem Odzyskanych. Pisał reportaż o śmiałkach, którzy wspinali się na Iglicę. I mimo, że prasa była upolityczniona, to starał się robić wszystko uczciwie, pisał prawdę. Potem przyszedł czas pracy w radiu. I się zakochał. Spodobało mu się i wszystko robił, żeby w radiu zostać.

Do partii należał?

Działał, na samym początku, tuż po wojnie, w Stronnictwie Demokratycznym, kiedy było głosowanie 3 razy „tak”. Był mężem zaufania i zamknęli go. Potem już się nie mieszał w żadne partyjne historie. W latach 70. był przewodniczącym rady zakładowej, ale wybrali go po to, żeby... go nie mogli wyrzucić z radia. Bo chcieli go zwolnić: za jeden wiersz, który sam napisał, a drugi powód był taki, że puścił - jako szef redakcji - niecenzuralny wiersz Ewy Szumańskiej. I gdy załoga wybrała go na przewodniczącego, to władza nie mogła go tknąć.

Jaki był w życiu codziennym, w sprawach domowych?

Czasami coś ugotował, ale było to zawsze bardzo niedobre. Jak zrobił bigos, to się śmialiśmy, że jest w nim wszystko, tylko brakuje proszku „ixi”. Lubił za to dobrze zjeść. Sprzątanie do domu? Gdzie tam. Mama sprzątała, albo przychodziła do domu pani pomagająca w sprzątaniu.

Dom Waligórskich był domem otwartym.

Gdy się sprowadziliśmy na ul. Jaworową, to nie było mebli, siedziało się na poduszkach, ale ludziom to nie przeszkadzało. Przychodzili aktorzy z pantomimy, gościł u nas Zbigniew Cybulski, bywał Stanisław Dygat. Robili audycje, były tańce. Eksperymentowali też - np. mój ojciec na gorąco pisał słuchowisko, a Zbyszek Cybulski je odgrywał. Na żywo. A kiedy poszli do miasta na imprezę, do klubu, który dopiero co został otwarty, to wpadli na pomysł, żeby odbić na chodniku, od samego rynku, stopy w czerwonej farbie umaczane, żeby skazywały drogę do tego nowego miejsca. Albo kiedyś wracali z Klubu Dziennikarza, tramwaj nie przyjeżdżał, więc stanęli na torach i tramwaj udawali całą grupą, zapraszali ludzi, bilety kasowali. Mieli fantazję. Ojciec z mamą chodzili też na bale przebierańców - raz nawet tato przebrał się za kobietę. Żeby było śmiesznie. Nie był poważnym panem - lubił się też pośmiać z siebie.

Imieniny, w „andrzejki”, pewnie zawsze były huczne.

Bardzo, ale najbardziej znaną we Wrocławiu tradycją było wielkanocne malowanie jaj u Waligórskich. Odkąd pamiętam tak było - nikt nie był zapraszany, każdy wiedział, że w Wielki Piątek jest konkurs malowania jaj. Przychodzili różni ludzie, tłumy były. Jury wybierało najładniejsze jajo, nagrody były rozdawane: jakieś bibelociki, figurki, płyty. Wszyscy traktowali to bardzo na luzie. Chociaż nie wszyscy - raz aktor i piosenkarz Bruno O’Ya się obraził, że jego jajko nie wygrało. Mama musiała namawiać tatę, żeby zadzwonił do Bruna i go udobruchał. Ojciec wziął słuchawkę i powiedział do Bruna: „Wiesz, jury się pomyliło, twoje jajo jest najlepsze”. Bruno się „odobraził”.

Ojciec był niewierzący, a święta obchodził?

W Wielki Piątek jajka malował i pił wódkę ze znajomymi - to chyba wszystko wyjaśnia (uśmiech). Ale tak na serio, to wigilie zawsze obchodziliśmy - szliśmy do mamy ojca, albo u nas w domu była. Śpiewaliśmy kolędy, była kutia i inne tradycyjne potrawy.

Dużo pił? Mało?

Nie przepadał za alkoholem - owszem koniak wypił, jakieś piwo, ale to bardzo rzadko. Jeden kieliszek dla towarzystwa i tyle. Chyba też widział, co się dzieje z jego znajomymi dookoła - prawie wszyscy chlali. Bał się, że gdyby pił, to nie byłby w stanie pisać, a pisanie było dla niego bardzo ważne. Mama mi też mówiła, że więcej pił, gdy mnie na świecie nie było. Gdy ja się urodziłem, to uspokoił się: chyba czuł wielką odpowiedzialność za dziecko.

Płakał kiedyś?

Jeśli płakał, to ukrywał. Myślę, że uronił niejedną łzę w nerwowych sytuacjach w 1968 roku. Od marca tego właśnie roku zaczęliśmy zamykać drzwi wejściowe do domu na zamek - wcześniej dzień i noc były otwarte. Tato miał mnóstwo znajomych pochodzenia żydowskiego - bardzo było dla niego bolesne, że musieli emigrować. Bardzo to przeżywał.

Nigdy nie chciał się przenieść do Warszawy?

Nie, choć miał wiele propozycji. Olga Lipińska w swoim kabarecie wykorzystywała jego teksty, tak samo Kabaret Dudek. Tato nie chciał do stolicy, choć wiedział, że dzięki takim przenosinom mógłby zrobić większa karierę, ogólnopolską. Wybrał jednak „prowincję”. Wrocław był jego ukochanym miastem.

Robert Migdał

Przeprowadzam dla Państwa wywiady, piszę reportaże do wydań magazynowych i teksty kulturalno-społeczne.

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.