Byliśmy głodni, a w domu bywało i tak, że nie było nic do jedzenia

Czytaj dalej
Fot. fotopolska.eu
Sandra Maślej

Byliśmy głodni, a w domu bywało i tak, że nie było nic do jedzenia

Sandra Maślej

Pamiętam, że milicja chodziła i sprawdzała w dowodzie, czy ktoś pracuje. I pana, który przyjeżdżał z przyczepą, w której miał garnki, szklanki, patelnie... Wszystko. Przejeżdżał przez wieś i krzyczał „szmaty, butelki, szmaty!”

Dziadziu, jak wyglądało życie po II wojnie światowej ?

Zacznę od tego, co opowiadali mi moi rodzice i co zdołałem zapamiętać. Mój tato Adolf Burczyc urodził się w 1932 roku, chociaż wtedy nikt nie zapisywał dokładnej daty urodzenia. Kiedy dzieci były już trochę starsze zapisywali wiek „na oko”. Prawdopodobnie mój tato ma przypisane dwa lata za dużo. Kiedy wybuchła wojna miał zaledwie 7 lat, był w szoku, więc nie pamiętał co dokładnie się wydarzyło. Był 1 września, dosyć ciepły i słoneczny dzień w Baranowicach na Białorusi, bo tam właśnie tato mieszkał. Szedł polną drogą, kiedy właśnie wybuchła bomba bądź granat i przysypało go gałęziami, jak się uspokoiło to dopiero wtedy pobiegł szybko do domu. Tak przynajmniej opowiadał, ale co dziecko w wieku siedmiu lat może pamiętać? Były to początki wybuchu. Dopiero, gdy wojna się skończyła, tato jako kawaler przyjechał tutaj na Dolny Śląsk, dokładniej do Dąbrowy. Tam właśnie się wychowywałem.

Dziadziu, a czy imię Twojego taty nie kojarzyło się źle?

Chodzi ci o Adolfa Hitlera?

Tak, dokładnie.

Wtedy akurat nikt nie myślał w ten sposób. Nikt jeszcze nie słyszał o Adolfie Hitlerze, tak dużo jak później. Czasami może zdarzyły się osoby, które się z tego podśmiewały, ale ogólnie tato nigdy nic nie mówił i nie narzekał, że ktoś nagminnie mu dokucza z powodu jego imienia. Wtedy ziemie polskie opanowane były przez Niemców, więc imiona były pomieszane i nikt nie zwracał uwagi na to, czy to jest polskie imię czy też niemieckie.

Wrócę jeszcze do tego, że Niemcy opanowali nasze ziemie. Nas wyganiali i czuli się jak u siebie. Zakopywali złota, srebra, cenne biżuterie, drogie porcelany, wszystkie swoje majątki, bo myśleli,że kiedyś jeszcze wrócą po to. Myślę, że do dzisiaj można byłoby coś odkopać i robili wszystko po swojemu, ale Ukraińcy przyjeżdżali i wszystko im niszczyli.

I jak wspominasz swoje dzieciństwo?

Kiedy miałem dziewięć lat byłem zmuszony do pracy fizycznej. Jako najstarszy, musiałem nosić worki z ziemniakami, żeby nakarmić rodzeństwo. Pomagać w obowiązkach domowych. A jak bawiliśmy się na podwórku z kolegami i jednego z nich mama zawołała na obiad, to myśmy stali zdenerwowani, że on je a my nie.

Czekaliśmy aż nam da, bo głodni byliśmy, a w domu bywało i tak, że nic do jedzenia nie było.

Jako mały chłopak do szkoły chodziłem w Dąbrowie Środkowej, a w 1962 roku dojeżdżałem do Bożkowic. Połączenie było średnie, więc musiałem jeździć sześć kilometrów rowerem do Ścinawy na pociąg i wtedy bezpośrednio do Bożkowic. Tam natomiast musiałem przejść jeszcze dwa kilometry do szkoły. Wiosną czy jesienią nawet przyjemnie pokonywało się tą trasę, ale w zimę była tragedia. W tamtych czasach w zimie nie szło przejść, wyglądało to całkiem inaczej niż dzisiaj.

A jakich języków uczono was w szkole?

Od piątej klasy uczono nas języka rosyjskiego, natomiast w liceum ogólnokształcącym już języka angielskiego.

Wspominasz te czasy dobrze?

W szkole nie było zbyt kolorowo. Pamiętam taką sytuację, że niedaleko szkoły „leczniczy” miał ogród i z jego drzewa spadały jabłka poza płot, więc my jako małe dzieci zbieraliśmy je z ziemi, żeby było co zjeść. Jakaś kobieta to zauważyła, poszła na skargę do szkoły mówiąc, że kradniemy. Wtedy zabrali nas do pokoju nauczycielskiego i przy wszystkich nauczycielach kazali kłaść dłonie na stół i bili kijami po rękach. Ja uciekałem dookoła stołu, a jednemu koledze to aż krew trysnęła. Były to czasy upokarzające. Nie ma co wspominać! Nie było też wyznaczonych roczników, zdarzały się osoby, które nie chodziły wcześniej do szkoły i musiały ją zacząć, więc w klasie miewałem osoby po dwa, trzy lata starsze ode mnie.

I co było później?

Później już w 1968 roku poszedłem do pracy. Nie była najgorsza, ale pracować musiał każdy. Milicja chodziła i sprawdzała dowody, kto pracuje. Jak ktoś nie pracował, to był kierowany do zakładu, żeby się zgłosić. Święta też mieliśmy ciekawe, pamiętam jak u mojej babci siano rozrzucone było po całym mieszkaniu a pod spodem rozsypane orzechy i wszyscy szukaliśmy cukierków. Zimy bywały tak ogromne, że po ulicach jeździliśmy na łyżwach, z beczki robiliśmy narty i zjeżdżaliśmy z górki. Tato mój mleko saniami przywoził. Jako dzieci siadaliśmy na króliki, które miały nam robić za konia. Było śmieszno i stra-szno. Zimą wszystko składali w stodole. Żeby nakarmić świnie chodziłem do stodoły obok i podkradałem zboże. Zakładałem gumowce i pchałem do butów, kieszeni i spodni. Przez jeden dzień z beczkę zboża nanosiłem. Myślałem, że nikt tego nie widzi, a jednak gdy wychodziłem, to wszyscy się ze mnie śmiali. Mama jak miała 27 lat to jeździła do Wrocławia indyki sprzedawać. Panowała wtedy straszna choroba, gruźlica. Mój tato złapał zwykłe przeziębienie jesienią, kiedy pracował na polu przy ciągniku. Gdy robiło się już chłodniej, tato ciężko pracował, aż dostał zapalenie płuc. Przeistoczyło się to niestety w gru-źlicę. Leżał w domu przez dziesięć dni, po czym umarł. Niemiłe wspomnienia. Pamiętam, jak przyjeżdżał pewien pan sprzedawca z wielką przyczepą, w której miał garnki, szklanki, patelnie i to wszystko można było dostać w zamian za ciuchy. Bywało tak, że dawało się naprawdę dużo szmat tylko za jedną szklankę. Przejeżdżając drogami krzyczał „szmaty, butelki! Szmaty, butelki!” i podobne miał przezwisko, bo wszyscy na wsi mówili na niego „szmaciarz’”.

Dziękuję dziadziu, że choć trochę mi opowiedziałeś.

Lubię czasami to wszystko powspominać... wyjątkowo... Dziś na głos.

Autorka jest uczennicą Zespołu Szkół nr 1 w Lubinie

Sandra Maślej

Sandra Maślej

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.